Czuję jesień w kościach. Pierwszy zapach zmiany poczułam już
pod koniec sierpnia, kiedy temperatury były jeszcze nieznośnie wysokie. Ot, ni
z tego ni z owego, idąc spacerkiem przez osiedle, włączyła mi się w głowie
żółta lampka z napisem „czas wracać”. Tak jak każdej poprzedniej jesieni i
wiosny. Nigdy nie zastanawiałam się, skąd ptaki wiedzą, że już czas. To
oczywisty komunikat, który powstaje gdzieś w gąszczu neuronów, nie dający
żadnego pola do nadinterpretacji. Wielkie, drukowane słowo JUŻ. Każdy kolejny
dzień zwłoki powoduje dyskomfort porównywalny z wierceniem w żywej tkance
mózgu. Nogi świerzbią do marszu, byle dalej i dalej. Byle coś robić, najlepiej
jak najwięcej, znaleźć ujście dla energii zgromadzonej na migrację. Nie wiem,
skąd to pragnienie we mnie, istocie bezskrzydłej i uziemionej tak, że bardziej
już się nie da. To z resztą nieistotne – ważne, że rozumiem co czuje gęś, kiedy czas w drogę.
Jesień to dla mnie też czas narastającej nostalgii; coś się
kończy, ostatnie masowe poruszenie, żeby na jakiś czas zapaść w głęboki sen.
Czas refleksji nad własnym życiem, nad tym czego nie zrobiłam, a powinnam. Nad
tym, co mnie hamuje, co nie pozwala do końca cieszyć się dniem. Nad tym,
dlaczego nie realizuje swoich pasji, skoro to jedyna droga do zadowolenia
swojej duszy. Coraz więcej we mnie
pytań, coraz mniej zrozumienia dla tego, co dzieje się dookoła mnie. Nie
rozumiem, co kieruje człowiekiem, który pociąga w lesie za spust, nie rozumiem,
dlaczego ludzie tak bardzo starają się nie widzieć prawdy. I każdego dnia coraz
bardziej boję się o przyszłość. Patrzę na las, na łąkę, na ptaki i sarny, i
myślę – jak długo jeszcze? Czy schnące brzozy i dęby to tylko gorszy rok? Czy
moja ukochana lipa wytrzyma, skoro w tym roku uschła w połowie? Czy będzie o
czym pisać za 10, 20, 30 lat? Boję się, że będę zmuszona obserwować powolny
schyłek wszystkiego, co tak bardzo kocham.
Już bardzo dawno nie robiłam w lesie zdjęć, w sumie nie
wiem, dlaczego. Podglądam zwierzęta przy pomocy fotopułapki, co daje mi o wiele
większą wiedzę o tym, jak wygląda ich życie. Przywiązałam się do nich. Do loch
i małych warchlaków (jeszcze chyba mogę używać tego słowa, choć duże są prawie
jak mama), do odyńca którego widuję czasem, do 2 lisków i pary żurawi, którym
udało się odchować pisklę. I tym bardziej boli mnie, kiedy słyszę w moim lesie
strzały. Raz za razem, salwy jak na wojnie. Czuję fizyczny ból, kiedy widzę
nagranie, na którym moja locha ma poważny uraz tylnej kończyny
(prawdopodobieństwo że to dzieło myśliwych, jest bardzo duże – widać poważny
uraz, locha nawet nie stara się obciążać tej nogi, więc całkiem prawdopodobne
jest nawet złamanie…) i najprawdopodobniej zostanie dobita przy najbliższym
zbiorowym mordzie. Cudowna rodzina straci kolejnego członka, a wiedząc, jak
rodzinne są dziki, zapewne nie obędzie się bez psychicznego cierpienia dzieci i
ciotek. Bo ktoś się nudzi, bo „spełnia dobry obowiązek” bo… (tu wstaw setki
innych, idiotycznych powodów). To nie jest kupa mięsa. To żywe, czujące
stworzenie, świadomość, zdolna do odczuwania dokładnie takich samych emocji,
jak człowiek (no, może poza tym, który stoi po drugiej stronie lufy. Tutaj
upośledzenie emocjonalne to chyba standard). Jak można…???
To strasznie smutne, że wyjścia do lasu to dla mnie w równym
stopniu radość, co ból i strach. Marzę, żeby to się kiedyś zmieniło… Tymczasem
zostawiam Was z kolejną porcją filmików. Bez skracania kadrów, bez specjalnej
obróbki. Spójrzcie, jak się bawią, jakie to cudowne zwierzęta. Wybaczcie brak
dźwięku – może kiedyś zarobię na lepszy sprzęt ;) Proszę się też nie sugerować
datą i godziną na datowniku, nie zawsze pamiętam żeby to przestawić podczas
zmiany baterii.
Nigdy w życiu nie widziałam dzików w takich okolicznościach przyrody, filmik jest po prostu czadowy, oby takich więcej.Życzę powodzenia przy nagrywaniu.
OdpowiedzUsuńCieszę się zatem, że mogłam pokazać je z innej, radośniejszej strony.
Usuń