niedziela, 13 sierpnia 2017

Siła żywiołu

 Piątek był duszny, upalny. Wilgoć stała w powietrzu, oddychanie było trudniejsze niż zazwyczaj. Zero wiatru, nawet najlżejszy podmuch nie poruszał żadną z traw. W lesie panowała absolutna cisza, nie szeleścił ani jeden listek, nie odzywały się ptaki. Czuło się aurę zmęczenia. Drzewa stały i prosiły o choć odrobinę powietrza, choć jedną kroplę wody. Było tak cicho, że słychać było nawet, jak żuk gnojarz mozolnie przedziera się przez trawy. Tylko jeden dźwięk przerwał tą monotonię - krzyk czapli, która przelatywała nad lasem. Biła swymi szerokimi skrzydłami i raz za razem skrzeczała, jakby podnosiła alarm. Może to i było ostrzeżenie? Ale nawet i bez tego każdy czuł, że burza wisi w powietrzu. Nikt tylko nie podejrzewał, że aż taka...

  Już po raz kolejny przekonałam się, że burza w mieście a burza na wsi to zupełnie dwie inne rzeczy. Chyba pierwszy raz w życiu bałam się grzmotów. A błyskało się ciągle, kilka razy na sekundę, przez co na dworze zrobił się rawie dzień. Nasze młode sosenki gięły się jak trawy, gałęzie drzew uderzały o dach, bardzo szybko też żywioł pozbawił nas prądu. Mój kot jak dziki patrzył się za okno, z oczami jak pięciozłotówki. Ale co było robić, nie pierwsza burza i nie ostatnia - wszyscy spokojnie zasnęliśmy, choć burza przeszła dopiero koło 4 rano. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak ogromne mieliśmy szczęście.

Nazajutrz właściwie nie widzieliśmy w najbliższej okolicy żadnych szkód. Ot, jedna topolowa gałąź leżąca na polu. W głębi lasu powalonych maksymalnie 10 sosen, z czego 4 jedna na drugiej zagradzały jedną z dróg. Ponieważ prądu nadal nie było, nie było też i wiadomości, więc nie wiedziałam, co działo się w Żninie, Gnieźnie... 4 kilometry. Tyle dzieliło nas od głównej fali wiatrów i od ogromnych zniszczeń. Kiedy wyjechałam z tatą do Żnina, właściwie przez całą drogę musiałam zbierać szczękę z podłogi. Wszędzie mnóstwo gałęzi, konarów, powalone przynajmniej 50% przydrożnych drzew. Nieważne czy małe, czy duże, topole, świerki czy drzewka ozdobne - leżało wszystko. Powyrywane z korzeniami były nawet drzewa, które były nie wyższe niż 2 metry...








W lasach miejscami całe połamane połacie drzew, jak po przejściu trąby powietrznej.













 Dalej połamane betonowe słupy, powyginane znaki drogowe, w samym Żninie nawet nie oparł się komin od cukrowni - złamał się w połowie.






A ponieważ nastał czas żniw, to rolnicy sami przygotowali dla siebie śmiertelne niebezpieczeństwo. Te malownicze "szpulki" słomy, które tak pięknie wyglądają na zdjęciach, podczas tak potężnego wiatru zaczęły toczyć się po polu. Rozpędzone przedzierały się w kierunku asfaltu. Część z nich zatrzymała się w rowie, lecz część przeleciała przez jeden rów, potem przez asfalt i przez kolejny rów, pod górkę i zatrzymała się na płotach ludzkich gospodarstw. Wielkie szczęście, że nikt tamtędy nie jechał...






Właściwie to sama nadal nie mogę uwierzyć, że nic, absolutnie nic nam się nie stało, że nie ma żadnych szkód. Niemniej jednak w okolicznych lasach zwierzęta znów przeżyły prawdziwy horror, znów zapewne niejedno straciło życie. I ja musiałam skrócić cierpienie pięknej dymóweczce, którą znalazłam w lesie z otwartym złamaniem prawej kości ramiennej. Niestety takie złamania są nie do naprawienia, a krzywo zrośnięte skrzydło do niczego się nie nadaje. A ponieważ jaskółki tak jak jerzyki bez lotu umierają z rozpaczy, tak było lepiej, choć i tak nie było prosto. Mam nadzieję, że teraz lata szczęśliwe gdzieś hen, wysoko...

poniedziałek, 7 sierpnia 2017

Czarny weekend

Zawsze kochałam zwierzęta. Dogadywałam się z nimi znacznie lepiej niż z większością ludzi, i choć mój stosunek do nich zmieniał się w przeciągu lat, dziś "czuję je" bardziej niż kiedykolwiek. Pomimo tego, że na studiach usilnie starali się wpoić mi przedmiotowe traktowanie zwierząt (i prawie im się to udało), to w porę się ocknęłam i poszłam w zupełnie inną stronę. Byłam w kilku rzeźniach, kilkunastu fermach drobiu, chlewniach, oborach. Po tym, co tam widziałam, miałam tylko dwa wyjścia - albo całkowite zobojętnienie i uznanie, że zwierzę to rzecz, albo dopuszczenie do siebie świadomości cierpienia, strachu i ogromu innych emocji, które odczuwają te stworzenia. Wybrałam drugą opcję, bo chciałam żyć bez wyrzutów sumienia, bez wmawiania sobie, "że tak trzeba" i że "zawsze tak było i będzie". Zrezygnowałam z jedzenia mięsa 2 lata temu (bo kiedy schabowy na twoim talerzu nagle zaczyna krzyczeć jak świnie w rzeźni, to człowiekowi od razu apetyt przechodzi) i dzięki tej decyzji rozumiem zwierzęta znacznie lepiej, niż kiedyś. Mój mózg już nie tworzy barier obronnych (bo gdyby kiedyś w całości dopuścił do siebie myśl, że zwierzęta na prawdę czują, to mięsa nie mogłabym jeść już od dawna) i dzięki temu przestał traktować zwierzęta jako ładne, ruchome pluszaki, a zaczął widzieć w nich osobowość. Stwierdziłam niedawno, że coraz mniej istot mogę określić jako zwierzę (w złym tego słowa znaczeniu, jako istotę którą kierują tylko instynkty) - zwierzęciem może być mrówka, mucha, żaba, ale stworzenia, które mają własny charakter, przestają być dla mnie "zwierzętami" a zaczynają być po prostu osobami. Dlatego niektóre z nich po bliższym poznaniu lubię, a niektóre darzę wielką antypatią i nie mogę z nimi nawiązać nici porozumienia, tak samo jak to się dzieje wśród ludzi.

Idąc więc do lasu wcale nie czuję się, jakbym spędzała czas w samotności, bo przecież wokół mnie jest tyle odmiennych osobowości! Zwłaszcza, kiedy jestem w stanie obserwować te same jednostki kilkukrotnie i na prawdę poznać ich charakter. To tak, jakbym spotykała się ze znajomymi. Idę do lasu de facto w odwiedziny, sprawdzając, co słychać u moich przyjaciół. Dlaczego o tym piszę? Kiedyś w lasach, otaczających naszą działkę, panował błogi spokój i na prawdę można było odpocząć, spacerując między drzewami, słuchając ptaków, ciesząc się zielenią. Dziś już niestety nie można.

Wyobraźcie sobie, że wstaję w sobotę koło 4 rano, żeby ukryć się między drzewami na mojej ulubionej łące i poczekać na sarny. Cieszę się, bo ranek jest ciepły i suchy, niebo bezchmurne, będzie ładne światło, kiedy dzień już wstanie. Liczę na dobre zdjęcia, z trawami oświetlonymi na brzoskwiniowo, z pięknymi łanami kocanki i delikatnymi brzozowymi gałązkami w tle. Wychodzę za bramę działki i... Po 30 metrach muszę zrobić w tył zwrot i schować się w lesie. Myśliwi. Szli w tą samą stronę co ja, aczkolwiek inną drogą, widoczną w oddali. No ale co, mam zawrócić? Po takim wysiłku, jakim jest pobudka o 4 rano? Nie ma mowy. Przeszłam środkiem lasu, żeby ich ominąć. I co? Znów w tył zwrot, bo tu z kolei idzie następna para. Przedzierałam się więc przez lasy jak jakiś partyzant, przez co na polance byłam dobre pół godziny później...

I kiedy człowiek tak siedzi w krzakach, a wokół padają strzały, to na prawdę robi się człowiekowi słabo. Kiedy na prawdę dopuści się do siebie myśl, że każdy ten strzał to kolejna śmierć jakiejś osobowości. Siedziałam zrezygnowana, przede mną pusta łąka, pewnie nic dziś nie przyjdzie... Ale przyszedł, ten sam koziołek, którego zdjęcia wstawiałam w ostatnim poście. Ale niestety, już bez narzeczonej, która zapewne biega teraz po niebieskich pastwiskach...

Najpierw widziałam go z daleka, kiedy ostrożnie wychodził z lasu.


Kręcił się, przychodził i odchodził, czasem szczeknął.




Ale w końcu podszedł dość blisko, pokazując, jaki jest piękny.





I co? Spotkałam go po raz drugi. Mam jego zdjęcia, potrafię go rozpoznać, przestał być anonimowy, stał się mój. I jak mam się czuć, kiedy przy każdym strzale rozmyślam, czy tym razem zabili i jego? W piątek po południu, od godziny 17, padło koło 20 strzałów, w sobotę przez cały dzień koło 30. Człowiek idzie ścieżką, a z ambon z wyższością patrzą myśliwi. To pierwszy rok, kiedy jest ich aż tylu! Spotkałam w ten weekend jeszcze jednego koziołka (również z dość charakterystycznym porożem) i przepięknego lisa ze smukłymi łapami i ogonem jak z wystawy. I przy każdym tym spotkaniu czułam ból i strach, bo te istoty mogły umrzeć dosłownie w każdej chwili, dla idiotycznej rozrywki kogoś, kto śmie nazywać się człowiekiem.

A w niedzielę? Od rana był spokój, myślę sobie - może już koniec. Nie, moi drodzy, wręcz przeciwnie. Leżę sobie spokojnie koło południa, czytając książkę i ciesząc się ciepłem słońca, kiedy znów ciszę przerwał odgłos wystrzału. I kolejny, i jeszcze jeden. Ich częstotliwość wskazywała, że za jeziorem ci zwyrodnialcy mają polowanie zbiorowe. Padło około 40-50 strzałów. I na prawdę, możecie mi wierzyć - czułam się tak, jakby dokonywali tam egzekucji na ludziach. Byłam wściekła, i nadal jestem. Właściwie to czuję się tak samo, jak po każdej wizycie w rzeźni. Nienawidzę niepotrzebnego zabijania, zabijania dla zabawy, dziwnie rozumianej rozrywki... Tylko 3 dni, a w lesie pewnie blisko 100 zwierząt mniej. Kochałam ten las, mimo że nie był szczególnie piękny ani bogaty, ale był mój, tam nauczyłam się szanować przyrodę. A teraz jakaś hołota zabija po kolei to wszystko, co było mi tak bliskie. Strzał za strzałem, dzień po dniu.

Może nie powinnam się tak przywiązywać, bo przecież byłoby prościej. O wiele prościej byłoby zbudować wokół siebie mur znieczulicy, traktując każde zwierzę jak rzecz. Zjeść na obiad schabowe jak normalny polak, śmiać się z "ekoterrorystów", nie mieć oporów przed krzywdzeniem zwierząt. Bo to tylko rzeczy, a przecież bóg kazał czynić ziemię sobie poddaną, więc można wszystko, prawda?

Po raz pierwszy w życiu poczułam ulgę, kiedy wróciłam do miasta. Przerażające.







P.S. Wilgowe dzieci już umieją śpiewać. Szybko się uczą.