środa, 25 września 2019

Czarny postrach rzek!

Tegoroczna wiosna i lato było wyjątkowo suche. Nie trzeba wspominać, jak duży to problem dla roślin uprawnych i tych całkiem dzikich, rodzimych. Dużo drzew potraciło liście, brzozy są w opłakanej kondycji, dęby też nie wyglądają na specjalnie szczęśliwe. Albo żałosne pola kukurydzy, sięgające zaledwie do połowy łydki. Jest jednak mała grupa stworzeń, które zdaje się korzystać z obniżonego poziomu wód - mowa tu o ptakach brodzących, trwale związanych ze środowiskiem wodnym. Dla nich rozległe płycizny, w których łatwo dosięgnąć małe rybki lub bezkręgowce, to prawdziwy dar z niebios. Ponieważ mieszkam nad Wisłą, mogę na bieżąco obserwować podnoszenie i opadanie jej powierzchni. Zwłaszcza opadanie, bo piaszczystych łach jest teraz pod dostatkiem. A z tym związane jest całe mnóstwo ptasiego bractwa. Hałaśliwe śmieszki, zarówno te młode, żebrzące o pokarm, jak i całkiem dorosłe, wykłócające się z sąsiadami o bezprawnie zajęty kawałek piasku. Rybitwy rzeczne, zwinne na tle chmur, niczym małe rybki. Majestatyczne bieliki, przyciągające wzrok wszystkich wokół. Wszędobylskie krzyżówki, krakwy i nurogęsi, leniwie wygrzewające się pod czujnym okiem lekko zasępionych czapli i kormoranów. Czasem z głośnym manifestem przylecą brodźce piskliwe, dołączając do kwokaczy ganiających za małymi rybkami. Kiedy indziej obserwuję sieweczki rzeczne z dziećmi, które poruszają się małymi kroczkami i gorliwie "wytupują" robaczki z ziemi. Rzadziej przeleci bocian czarny lub rybołów, zdarzają się stada czajek lub biegusów zmiennych, łęczaków, batalionów. A wisienką na torcie jest zawsze zimorodek. I tak to każdy z nich spokojnie żeruje, jedynie z rzadka wdając się w awanturę ze współbiesiadnikami.

Są jednak ptaki, które samą swoją obecnością wzbudzają popłoch. Nagle robi się jakby ciszej, mewy patrzą w górę, nerwowo strzepują skrzydła. Niektóre podnoszą alarm, inne odlatują zawczasu. Reakcja godna ujrzenia dużego drapieżnika lub innej "zarazy". Tymczasem ową zarazą okazują się być... wrony. Tylko i aż wrony. Wylatują znad lasu i zbierają się w powietrzu, zapewne obmyślając niecny plan. Mewy już wiedzą, że z odpoczynku nici. Z wirującej na niebie, czarnej chmury powoli odrywają się pojedyncze ptaki, i spadają jak pociski na środek łachy. Część zaczyna gonić uciekające mewy w powietrzu - po 2-3 na jedną ofiarę. Część atakuje te ptaki, które są mniej strachliwe - zaczynają ciągnąć mewy za pióra w ogonie, sypać na nie piaskiem. Mało który ptak jest w stanie znieść takie traktowanie, w kilka chwil piaszczysta wyspa należy do gangu wron. Nikomu nie dzieje się prawdziwa krzywda, ale - niesmak pozostał :) Tym zachowaniem bardzo przypominają tą młodą i mniej inteligentną część naszego społeczeństwa, szukającą wciąż okazji do zaczepki i "dobrej zabawy". Wrony nad Wisłą kontrolują wszystko i wszystkich. Nie odstępują na krok bieliki, jeśli te pojawią się na niebie. Czujnie obserwują również ludzi, klasyfikując ich na nieszkodliwych wędkarzy, niebezpiecznych ludzi z psami i bardzo, bardzo podejrzanych ludzi z lornetkami/aparatem, którzy przyglądają się im za długo. Można się po nich spodziewać wszystkiego, więc nie zdziwię się, kiedy niedługo będę musiała płacić daninę w mięsie za wstęp na brzeg rzeki!

 Na polach nad brzegiem rzeki można spotkać wiele innych zwierząt, choćby sarny.


 Bielik z obstawą wronio-sroczą.


 Zdjęcie środowiskowe zimorodka :)


 Widoki na bogactwo żerowiska.


 

 Czaple siwe.


Czaple białe.

poniedziałek, 23 września 2019

Aktor oskarowy

Stali czytelnicy tego bloga (tacy jeszcze są?) na pewno zauważyli, że mój okołodziałkowy las to teren zasadniczo ubogi w jelenie. Nie mogę narzekać na brak saren lub dzików, zające bez strachu napastują grzybiarzy w lesie, ale jelenie to wyjątek. Czasem przyjdą przez przypadek, czasem gdzieś na polu widać ich tropy, jednak ich główny rewir leży kilka kilometrów dalej. W ładniejszym i bardziej dzikim kawałku lasu, pełnym szumiących dębów, przytulnych kotlinek i śródleśnych bajorek. Nawet podczas rykowiska rzadko słychać ich donośne głosy. Dlatego wieszając tydzień temu kamerę na drzewie, spodziewałam się wszystkiego, tylko nie króla lasu.
Nie przeczę - gdzieś z tyłu głowy iskrzyła nadzieja, jak wątły płomyk świecy, że może zobaczę chociaż łanię. Chociaż kawałek zadu jelenia, a jeszcze lepiej kawałek poroża. A im bardziej puszczałam wodze wyobraźni, tym bardziej niesamowite kadry miałam przed oczami. Byk biegnący z gracją przez pole. Albo byk goniący łanie. Aż w końcu byk, który z dumą przebiega przez pole z haremem łań, zatrzymuje się tuż przed kamerą, rozgląda się i potężnie ryczy. Najlepiej taki starszy, dobrze zbudowany, nie jakiś młodzik z wątłym porożem.

Wychodzi na to, że znalazłam najlepszego aktora na świecie. A raczej on znalazł mnie. Idealne, podświadome porozumienie ze scenarzystą, doskonale zagrane sceny, realizm i pełna naturalność w odwzorowaniu postaci! Kostium prima sort, głośniki wewnątrz jelenia z potężnym basem, nawet się aktorowi nóżka przy majestatycznym kłusie nie powinęła. Wina jedynie leży po mojej stronie, gdyż nie zapewniłam lepszego sprzętu nagrywającego, lepszego oświetlenia, i oczywiście zdjęć w dzień. Można by zrobić zbliżenie na jego oczy, pokazać wicherek w grzywie, błysk wypolerowanej racicy, zalotnie podkręcone rzęsy łań... No ale! Pozostaje tylko kwestia honorarium. Nie do końca wiem, czy mnie stać, ale skoro aktor sam wybrał reżysera, to mam nadzieję że zdaje sobie sprawę z jego ograniczeń majątkowych. Aktor niestety nie pozostawił do siebie kontaktu, żeby ujęcia powtórzyć, więc jeśli ktoś delikwenta poznaje, proszę o pilną wiadomość.

Na nagraniu poniżej kilka nagranych scen przez ostatni tydzień. Jeleń - król lasu z paniami, młody jeleń - jednorożec (lub jednoparostkowiec, jak kto woli) i znana wam już wataha dzików. Choć mam niejasne przeczucie, że warchlaków jakoś mniej...


niedziela, 15 września 2019

Jesienne melancholie


Czuję jesień w kościach. Pierwszy zapach zmiany poczułam już pod koniec sierpnia, kiedy temperatury były jeszcze nieznośnie wysokie. Ot, ni z tego ni z owego, idąc spacerkiem przez osiedle, włączyła mi się w głowie żółta lampka z napisem „czas wracać”. Tak jak każdej poprzedniej jesieni i wiosny. Nigdy nie zastanawiałam się, skąd ptaki wiedzą, że już czas. To oczywisty komunikat, który powstaje gdzieś w gąszczu neuronów, nie dający żadnego pola do nadinterpretacji. Wielkie, drukowane słowo JUŻ. Każdy kolejny dzień zwłoki powoduje dyskomfort porównywalny z wierceniem w żywej tkance mózgu. Nogi świerzbią do marszu, byle dalej i dalej. Byle coś robić, najlepiej jak najwięcej, znaleźć ujście dla energii zgromadzonej na migrację. Nie wiem, skąd to pragnienie we mnie, istocie bezskrzydłej i uziemionej tak, że bardziej już się nie da. To z resztą nieistotne – ważne, że rozumiem  co czuje gęś, kiedy czas w drogę.
Jesień to dla mnie też czas narastającej nostalgii; coś się kończy, ostatnie masowe poruszenie, żeby na jakiś czas zapaść w głęboki sen. Czas refleksji nad własnym życiem, nad tym czego nie zrobiłam, a powinnam. Nad tym, co mnie hamuje, co nie pozwala do końca cieszyć się dniem. Nad tym, dlaczego nie realizuje swoich pasji, skoro to jedyna droga do zadowolenia swojej duszy.  Coraz więcej we mnie pytań, coraz mniej zrozumienia dla tego, co dzieje się dookoła mnie. Nie rozumiem, co kieruje człowiekiem, który pociąga w lesie za spust, nie rozumiem, dlaczego ludzie tak bardzo starają się nie widzieć prawdy. I każdego dnia coraz bardziej boję się o przyszłość. Patrzę na las, na łąkę, na ptaki i sarny, i myślę – jak długo jeszcze? Czy schnące brzozy i dęby to tylko gorszy rok? Czy moja ukochana lipa wytrzyma, skoro w tym roku uschła w połowie? Czy będzie o czym pisać za 10, 20, 30 lat? Boję się, że będę zmuszona obserwować powolny schyłek wszystkiego, co tak bardzo kocham.

Już bardzo dawno nie robiłam w lesie zdjęć, w sumie nie wiem, dlaczego. Podglądam zwierzęta przy pomocy fotopułapki, co daje mi o wiele większą wiedzę o tym, jak wygląda ich życie. Przywiązałam się do nich. Do loch i małych warchlaków (jeszcze chyba mogę używać tego słowa, choć duże są prawie jak mama), do odyńca którego widuję czasem, do 2 lisków i pary żurawi, którym udało się odchować pisklę. I tym bardziej boli mnie, kiedy słyszę w moim lesie strzały. Raz za razem, salwy jak na wojnie. Czuję fizyczny ból, kiedy widzę nagranie, na którym moja locha ma poważny uraz tylnej kończyny (prawdopodobieństwo że to dzieło myśliwych, jest bardzo duże – widać poważny uraz, locha nawet nie stara się obciążać tej nogi, więc całkiem prawdopodobne jest nawet złamanie…) i najprawdopodobniej zostanie dobita przy najbliższym zbiorowym mordzie. Cudowna rodzina straci kolejnego członka, a wiedząc, jak rodzinne są dziki, zapewne nie obędzie się bez psychicznego cierpienia dzieci i ciotek. Bo ktoś się nudzi, bo „spełnia dobry obowiązek” bo… (tu wstaw setki innych, idiotycznych powodów). To nie jest kupa mięsa. To żywe, czujące stworzenie, świadomość, zdolna do odczuwania dokładnie takich samych emocji, jak człowiek (no, może poza tym, który stoi po drugiej stronie lufy. Tutaj upośledzenie emocjonalne to chyba standard). Jak można…???

To strasznie smutne, że wyjścia do lasu to dla mnie w równym stopniu radość, co ból i strach. Marzę, żeby to się kiedyś zmieniło… Tymczasem zostawiam Was z kolejną porcją filmików. Bez skracania kadrów, bez specjalnej obróbki. Spójrzcie, jak się bawią, jakie to cudowne zwierzęta. Wybaczcie brak dźwięku – może kiedyś zarobię na lepszy sprzęt ;) Proszę się też nie sugerować datą i godziną na datowniku, nie zawsze pamiętam żeby to przestawić podczas zmiany baterii.