sobota, 31 grudnia 2016

Post na koniec roku

No, skoro już siedzę z colą i chipsami pod kocykiem, z kotem na kolanach i dobrym filmem na DVD, to może warto zrobić małe podsumowanie roku przyrodniczego? W mojej subiektywnej opinii był... cudny :) Przede wszystkim dlatego, że odkryłam Biebrzę, z jej ciszą, trzcinami, tysiącami ptaków i tym niezwykłym klimatem. Zostawiłam tam duży kawałek swojego serca, i zapewne będę tam wracać do końca życia. Odkryłam również przepiękny kawałek Puszczy Karpackiej, poznałam tam wspaniałych ludzi, nauczyłam się cierpliwości... Potem wędrówki po słowackiej części Tatr i ponowna wyprawa nad Biebrzę, tym razem jesienią.
Jeśli zaś chodzi o liczby - widziałam tyle nowych gatunków ptaków, jak nigdy wcześniej (ponad 30 - dodatkowo pod choinkę dostałam od losu dużo lodówek i bernikli kanadyjskich, lecz najbardziej cieszę się z podróżniczka, orła przedniego, ostrygojada, edredona i myszołowa włochatego). Nauczyłam się dokładniej patrzeć na to, co widzę, doceniać detale, lepiej oznaczać gatunki po samym sposobie lotu lub zachowaniu. W sumie to stałam się jeszcze bardziej świrnięta na punkcie ptaków, ta choroba niestety nadal postępuje ;) Ale może i dobrze... :)

Natomiast co do postanowień - jedno, które może uda się zrealizować ;) Mianowicie poszerzyć swoją wiedzę o roślinach jadalnych i leczniczych i zacząć robić z nich przydatne rzeczy, np. przedmieszki, octy, lub robić swoje, naturalne kosmetyki (wariant oszczędnościowy!). Postanowienie jest celowo podstępne, bo żeby je zrealizować, muszę ruszyć 4 litery z domu, więcej łazić po lesie, może przy okazji nabrać trochę kondycji... Może się uda :)

Życzę wszystkim zatem zielonego Nowego Roku, pełnego łosi i jeleni, grzybów i malin, głośnego w krzyki mew i klekot bocianów! Darz bór :)

sobota, 3 grudnia 2016

Trzy kadry zimy

Niech mi ktoś obieca, że tak będzie wyglądała cała zima, proszę :)




Dziś nic więcej, bo właściwie nie trzeba nic już mówić.

środa, 30 listopada 2016

Przeprosiny z lasem i nie tylko!

Wstawiam dopiero dziś zdjęcia z weekendu - niestety do tej pory byłam bardzo zaabsorbowana kolokwiami i innymi dziwnymi rzeczami ;) Zdjęcia z niedzielnego, bardzo krótkiego (godzinna pętelka! Tylko!)( To kompromis między stwierdzeniem "muszę do lasu" a "muszę się uczyć") ( Ale tak serio, wejść na godzinę do lasu to jak iść na stołówkę i zjeść tylko ziemniaki...)
Anyway, zaparkowałam kawałek dalej niż zwykle. Bardzo urokliwy kawałek lasu, z kilkoma pięknymi drzewami, połamanymi i porośniętymi porostami. Nie zapędzałam się daleko, właściwie to trzymałam się kurczowo ścieżki, bo jakbym wsiąkła to na godzinie by się nie skończyło, ale i tak znalazłam piękne, stare drzewo. (Dobra, trudno nie było, rośnie tuż obok parkingu...ale jest piękne!)




Klimatem przypomina trochę starą Wierzbę z Pocahontas. Ale może tylko mi się tak wydaje teraz, skoro siedzę i oglądam po kolei stare bajki Disneya :)

A kawałek dalej urzekły mnie mchy. Swoją drogą ciekawa jestem, cóż to za gatunek, tak rozgałęzionych mchów chyba jeszcze nie widziałam.



W lesie było wszystko, i mój ulubiony chaos, i szarości, przecinające się wszędzie linie. Uwielbiam las bez liści, jest o wiele bardziej plastyczny, graficzny, dużo bardziej... dziki?



A kawałek dalej walczyło ze sobą Słońce i mgła. Zza chmur wychodziły ostre promienie, które rozganiały miękkie szarości, niczym matka, która rozsuwa rano zasłony w pokoju dziecka i każe wstawać, bo dzień!

Dobra, wiem, przesadzam z malowniczymi z porównaniami, pretendującymi niemalże do porównań homeryckich...





Aaaach, ten chaos, nieład, nieuporządkowanie, mrrrr <3




A chaos nie tylko w ich postawie był, ale też w głowach! Bo jakże inaczej określić czyn ów można, kiedy to drzewo przebiegłym się staje, i miast całe listowie na kasztanowo zabarwić, to garść zielonym zostawia?!? Bo ni to wiosna, ni to jesień, zdecydować się nie można.



I moje ulubione, kuliste pleśnie! Trochę jak efekt bokeh dla bardzo początkujących fotografów, od razu wbudowane w drzewa :)



A na koniec... Taaakkk...
Nadszedł ten moment w życiu mym, że coś w moim środku upomniało się o siebie.
(I nie, to nie był tasiemiec!)
Więc wyciągnęłam z szuflady zakurzone bardzo kredki,  zakurzony bardzo kawałek papieru i pobawiłam się trochę z mysikrólikiem.
To nie jest to, zupełnie nie to, co robiłam kiedyś. Ale czego się spodziewać po ponad 5-letniej przerwie!
Szczerze mówiąc nie mam zielonego pojęcia, jak mogłam ot tak, rzucić te długie lata rysowania, zupełnie w kąt. Bo nie było czasu, chęci, bo bałam się braku doskonałości więc po co robić cokolwiek... Trochę to głupie, wręcz bardzo, więc całkiem zgnuśniałam. Ręka już średnio pamięta jak to się robi, stawia opór, ale w sumie teraz nie bardzo ma to znaczenie. Po prostu dotarłam do momentu, w którym albo do tego wszystkiego wrócę, albo znormalnieję do końca, czego bardzo nie chcę.
Co ważne, znów dowiedziałam się, jak to jest wpaść w, jak to nazywam, "twórczy trans". Kiedy to siedzisz z kredką/ołówkiem w ręku, pochylony nad za niskim stołem i rysujesz bez przerwy 2-3 godziny, bo nie jesteś w stanie przerwać, taką sprawia to frajdę, specjalnie każdą kreskę rysujesz wolniej i dokładniej, z rozmysłem, żeby przyjemność trwała dłużej, a jednocześnie coś w tobie gna do przodu, bo chce zobaczyć efekt końcowy. I rysujesz, zapominasz o całym świecie, a budzi cię zazwyczaj wystarczająco silny ból pleców. I nagle spostrzegasz, że właściwie jest już 23, a nie 21, a ty jesteś szczęśliwy jak dziecko i najmniej na świecie chce ci się spać. Więc... zmieniasz pozycję i rysujesz dalej ;)
To niżej to dopiero marny początek, w sumie wstawiam go głównie dlatego, żeby mieć mobilizację i punkt odniesienia, kiedy moja ręka wróci do dawnej sprawności :) Zdjęcie też niestety trochę przekłamuje... Ale proszę, trzymacie kciuki, żebym chociaż raz dziennie porysowała te 15-30 minut. To będzie prawie tak samo trudne jak wejście do lasu na godzinę albo zjedzenie samych ziemniaków, ale może damy radę :)




piątek, 25 listopada 2016

Myśli jak dzikie konie

Ostatnimi czasy chwytam się tych miejskich skrawków przyrody jak tonący brzytwy. Jedne terminy gonią drugie, nie mogę sobie pozwolić na wyjazd za miasto, bo najczęściej mam pół lub najwyżej godzinę przerwy na regenerację. A wiem, że gdybym do tego lasu poszła na jedyne pół godziny, to wyszłabym po czterech. To jest pewnik absolutny, sprawdzony wielokrotnie doświadczalnie :)

Wychodzę więc połazić po Jarotach, popatrzeć na kaczki na stawie, poczytać mewie obrączki nad jeziorem Kortowskim, pogapić się na sroki, kawki i kwiczołki. Dosyć wcześnie zaliczyłam tegoroczne jemiołuszki, pierwsze stadko ok 40 osobników widziałam 2 tygodnie temu, drugie, trochę mniejsze, w ten poniedziałek. Do tego doszło, że zaczynam rozpoznawać poszczególne gołębie z mojego osiedla i znam z grubsza ich rozkład dnia... A kiedy już tak chodzę i daję odparować moim przegrzanym zwojom mózgowym, to przez moją głowę przetaczają się różne dziwne myśli. Zachowują się wtedy jak konie, z których ktoś w końcu zdjął uprząż i wypuścił na pastwisko.

I tak właśnie nieśmiałe podśpiewywania kosów "pod nosem", dały pretekst do myślenia o muzyce. Jakiż umysł ludzki jest dziwny, że jest w stanie zapamiętać bardzo długie sekwencje dźwięków w przeróżnych utworach! I nie tylko same dźwięki i ich tonację, ale też tempo, wszelkie przyspieszenia, zwolnienia, a także dokładnie tonację głosu piosenkarza... Na dodatek jest w stanie wychwycić w cudzych wykonaniach znanych utworów każde potknięcie, każde spóźnienie z danym dźwiękiem o ćwierć sekundy, każde przeciągnięcia, inną tonację (mimo że ktoś śpiewa zupełnie inną barwą głosu, to nadal jesteśmy w stanie powiedzieć, ze zaśpiewał za nisko lub za wysoko!). Zapamiętujemy idealnie melodię, jesteśmy w stanie zanucić coś czasami już po pierwszym przesłuchaniu, ale jedyne co mnie zastanawia, to dlaczego nasz mózg nie działa tak samo w stosunku do słów?  Przecież to też dźwięk. To tak samo rozkład rytmów, tonacji i danych dźwięków, które w melodii tak łatwo zapamiętać... Ech, moja wiedza neurologiczna jest gorzej niż mierna, ale ciekawa jestem, czy ktoś zna już odpowiedź na to pytanie? Jest to interesująca właściwość mózgu, ale dla mnie akurat lekko uciążliwa. Do tego stopnia, że chodzenie na koncerty zawsze wiąże się z pewnym stopniem frustracji - głównie dlatego, że artysta nigdy nie zaśpiewa swojego utworu identycznie jak na płycie, a to doprowadza mnie do pasji :D I tylko siedzę i myślę "za wolno, za szybko, spóźniłeś się z dźwiękiem!", już nie mówiąc o cudzych wykonaniach. Czy to kolejny objaw mojej domniemanej nerwicy natręctw? :D

A, i jeszcze zaczęłam zazdrościć tym wszystkim miejskim ptakom, którym tak się przyglądam. Zazdroszczę im wolności i tego, że mogą zrobić wszystko, często bez konsekwencji. Mogą wywrócić śmietnik, przekopać komuś grządkę w poszukiwaniu jedzenia, ukraść wstążkę, przewrócić grabie, pobujać się na rynnie, pobawić się niechcianym parasolem, pociągnąć psa za ogon i zrobić milion innych rzeczy, które na sucho uchodzą jeszcze tylko dzieciom (no chyba, że mama patrzy i dostaną lanie). I nikt im nic nie zrobi! Tymczasem my żyjemy w świecie zakazów i nakazów, tego co wypada robić i czego nie wypada. A jeśli ktoś już odstaje od wzoru statystycznego polaka, wówczas jest uważany za człowieka dzikiego, niezrównoważonego, nienormalnego, choć myślę, że często szczęśliwszego niż cała reszta.

Dziękuję za uwagę, miłego wieczoru :)


poniedziałek, 14 listopada 2016

Obudził mnie Księżyc...

...zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Uch, umarłam dla świata na dłuższy okres, nie było mnie dla lasu, dla ludzi, dla własnych pasji. Jesień mnie zmogła, potem zmogły mnie choroby moich zwierząt, potem moje własne (których przyczyną był oczywiście stres i zabieganie, cóżby innego.) Aparat w rękę chwyciłam dziś po raz pierwszy od...długiego czasu.
Bo obudził mnie o 3.30 Księżyc, zaglądając w okno i świecąc tak, że mój biedny mózg pomyślał, iż to już rano, i że trzeba wstawać na uczelnię, przedsięwziąć te wszystkie skomplikowane poranne czynności, nakarmić kota, myszy, siebie i bóg wie co jeszcze... po czym spojrzawszy nieco bardziej trzeźwym okiem za okno, potem na zegarek, doznałam pewnego dysonansu poznawczego :) Ale skoro już prawie że wstałam i oswoiłam się z myślą o tym, że czynność ta jest nieuchronną konsekwencją otworzenia oczu, to wygrzebałam aparat, wywracając jednocześnie doniczkę z kwiatkiem na ziemię i tłumacząc kotu, że nie, wcale nie jest już rano i wcale to nie jest dobra pora na śniadanie...
I o, wyszło takie cuś. Trochę przywodzi na myśl sąd ostateczny...




Coraz bardziej zaczynam doceniać ziarno w fotografii, zwłaszcza takiej, gdzie główną treścią jest barwa i kształt. Nie jest to co prawda takie ładne ziarno jak w fotografii analogowej, ale też nadaje malarskiej plastyczności i faktury płótna fotografiom. Tak myślę.

Anyway, Księżyc obudził mnie też pod względem artystyczno-fotograficzno-wyjściowym. Może znów uda mi się sięgnąć po aparat... Jak tylko wyjdę spod kołdry bez gorączki ;)

poniedziałek, 18 lipca 2016

Dziwna jest miłość entomologa...

  Wracam po małej przerwie do was z pięknego Pogórza Przemyskiego, jak zwykle z paroma przemyśleniami. Miejsce przepiękne, ze znikomą ilością turystów, dzikie, ze starymi lasami, kamienistymi potokami i szybującymi w górze orlikami. Łąki z  trawą sięgającą człowiekowi aż po sam czubek głowy, przeplatane niewielkimi poletkami, na których głodne bociany wypatrują swojej zdobyczy. I wszędzie cisza i spokój...
  Ach, gdybym pojechała tam tylko w innym towarzystwie! Wtedy na pewno po powrocie byłabym przynajmniej tak szczęśliwa, jak po powrocie znad Biebrzy. Niestety - entomolodzy nie zwykli wstawać przed 9 (a przecież to już środek dnia!), i raczej nie wyjeżdżają z bazy przed 11. A kiedy człowiek ma już oczy jak pięć złotych o godzinie 5.30, to... hmmm, cóż... Jedyne co mi pozostawało to rano wybierać się na samotne wyprawy. Niestety - tereny wokół naszego miejsca zamieszkania były szczerze mówiąc takie sobie, a ja ani nie miałam roweru, ani auta, tak więc mogłam najwyżej posiedzieć nad rzeką, pogapić się na gąsiorki czy też na kołującą ponad lasem rodzinkę myszołowów, których krzyk był słyszalny właściwie o każdej porze dnia, i czekać, czekać, czekać...
  Z nadzieją jechałam w każdy teren - niestety okazało się, że na entomologa zdecydowanie się nie nadaję! Jestem typem wędrowca, łazika, żeby się "wybiegać" i poczuć chociaż odrobinę zmęczenia potrzebuję co najmniej 2-3 godzin marszu, inaczej czuję głód endorfinowy i jestem, krótko mówiąc, złośliwą mendą :D A tymczasem entomolog to raczej człowiek statyczny, poruszający się powolnie od jednej huby do drugiej, od leżącej kłody do stojącej... I o ile na początku to było coś nowego, interesującego, to po 2 godzinach takiego trybu mój mózg wołał o jakąkolwiek rozrywkę. Wyobraźcie sobie to szalone tempo - w 7 godzin przeszliśmy marne 6 kilometrów! A tu las gęsty, jedyne co się odzywa to strzyżyki, kowaliki i pakiet sikorkowy, czasem jakiś dzięcioł, czyli bez fajerwerków.
  A im więcej czasu w tym towarzystwie spędzałam, tym bardziej nie podobało mi się to, co robi przez całe życie entomolog. Ja jestem człowiekiem, który ma duży szacunek do całej natury, do każdego drzewa i  każdego zwierzęcia, w tym również do tych z pozoru nieistotnych owadów. I bardzo, ale to bardzo nie lubię zabijania bez potrzeby, a to niestety często robi entomolog. Zwłaszcza, kiedy zajmuje się chrząszczami mniejszymi niż milimetr, których bez binokularu nie da się rozpoznać. Zasysa więc do ekshaustora dziesiątki maleńkich przecinków a potem zabiera z lasu kilogramy próchna z których wytrząsa kolejne owady. O, a czerpakowanie to już w ogóle tragedia- po kilku ruchach czerpakiem wśród bujnej łąki ląduje w nim cała masa wszelakich pająków i ich kokonów, pajęczaków, pluskwiaków, muchówek, chrząszczy i larw gąsienic. I niby metoda dobra, bo entomolog "zassie" tylko chrząszcze, a resztę, która przeżyła, wypuści. I tak patrzyłam na te dziesiątki gąsienic różnych motyli wysypywanych ot tak, na trawę - jaką one mają szansę przeżycia? Żadną. Zabrane ze swojej rośliny żywicielskiej, która rośnie kilkadziesiąt metrów dalej, mają małe szanse, że zaraz obok znajdą tą samą. A na trawie się nie wyżywią (pomijając oczywiście gatunki, które trawy mają na liście swoich roślin żywicielskich, jak na przykład barczatka napójka), są więc skazane na śmierć głodową. W poszukiwaniu "tego jedynego" entomolog odłamuje z martwych pni płaty kory i rozłupuje drewno nożem, niszcząc środowisko życia tego, co tak kocha. Zabiera i usypia ogromne ilości tych pięknych zwierząt, cudownych mechanizmów, tylko po to, żeby potem 90% z nich wyrzucić, bo okazały się być gatunkami pospolitymi. Widziałam kiedyś magazyn zbiorów naszego entomologa i zrobiło mi się słabo. Pudła stoją jeden na drugim, w każdym ogromne ilości pojemniczków z owadami, które czekają już od kilku lub kilkunastu lat na to, żeby ktoś do nich łaskawie zajrzał. A "materiału" nie ubywa, wręcz przeciwnie. Sterta więc rośnie i rośnie i jest fizycznie niemożliwe, żeby jeden człowiek dał radę to wszystko zanalizować, jednocześnie wciąż chodząc w teren i przynosząc nowe zbiory.
  Mówią, że tak trzeba, że w ten sposób odkrywa się nowe gatunki, bądź określa siedliska tych chronionych. Tylko za jaką cenę? Ile żyć jest warte znalezienie nowego gatunku? Co z tego, że znajdę przedstawiciela bardzo rzadkiego chrząszcza, skoro własnie go zabiłam? Jest jeden, to pewnie jest więcej. A może nie? Zdaje mi się, że tutaj już przekraczamy pewną granicę. Co zyskuje człowiek poznając nowy gatunek oprócz wiedzy, że ten istnieje?  Bo przyroda w tym momencie już niewiele - i bez tego wiemy, jakie środowiska powinniśmy, przynajmniej w teorii, chronić. Człowiek ma w sobie taki przymus do odkrywania coraz to nowych rzeczy i nadawania im nazw i nie ma w tym nic złego, dopóki nie zostawia za sobą krajobrazu zniszczenia. Bo rozrąbywanie siekierą pniaka z mrówczym gniazdem na kawałki, żeby znaleźć tam chrząszcza, który w teorii może się tam znajdować, to już jest moim zdaniem duże przegięcie...
  Tak więc ja zdecydowanie zostaję przy ptasiej pasji. Bez siekiery, bez strzelby, bez krwi i niepotrzebnych śmierci. Przynajmniej na tym polu odeszło się już od wypychania ptaków "dla dobra nauki". A owady wciąż kocham niezmiennie i pozostaję przy podziwianiu piękna latających motyli i chrząszczy bez częstowania ich na dzień dobry octanem etylu.

I żeby nie było pusto - wspaniałość łąki, która jest zupełnie odrębnym wszechświatem.



środa, 22 czerwca 2016

To już jest koniec...

...koniec mojej sesyjnej męki oczywiście :) Zostałam przykuta na kilkanaście dni do książek i ledwo starczało czasu, żeby gdziekolwiek się ruszyć. Ale już zameldowałam się na powrót w Toruniu, kwestia teraz tylko czy do września, czy do października :)

Niemniej jednak zamierzam trochę odżyć. Przede mną już za 4 dni wycieczka z kołem entomologicznym na Pogórze Przemyskie w okolice Nowosiółek Dydyńskich na całe 10 dni, więc miejmy nadzieję że przywiozę stamtąd mnóstwo pięknych zdjęć i może jakieś ciekawe ptasie obserwacje, przy okazji poszukiwania chrząszczy i motyli. A potem - chwila na trenowanie ciała, czyli bierzemy się solidnie za rowerowanie ( na razie mój limit to żałosne 20 km, ale mam nadzieję że podciągnę chociaż do 60! To jest mój minimalny cel na te wakacje... Tylko najpierw trzeba rower doprowadzić do życia, bo zdążył obumrzeć!) i pod koniec lipca wyjazd w Słowackie Tatry, do Słowackiego Raju. W Tatrach liczę po cichu na orzechówkę...

Pierwszy więc miesiąc wakacji odpoczywam umysłowo a trenuję ciało, a potem małą zmiana - trzeba odbyć praktyki (te mniej przyjemne - rzeźniane, i te zdecydowanie bardziej przyjemne - kliniczne, u weterynarza który zajmuje się zwierzętami futerkowymi, gadami i ogólnie egzotykami, czyli tym, co mnie w weterynarii najbardziej kręci). Także liczę na to, że poza 10 dniami spędzonymi przy krowich zwłokach to będą całkiem przyjemne 3 miesiące :) A może i we wrześniu wybiorę się na Akcję Bałtycką, jak czasu starczy...

A poniżej - zdjęcie z wypadu do Gruzji 2 lata temu, jedno z najpiękniejszych miejsc świata, z tak czystym i rześkim powietrzem, jakim jeszcze nigdy nie oddychałam! Biały szczyt to Kazbek :) Tak na dobre rozpoczęcie wakacji :)


środa, 8 czerwca 2016

Rozmowy międzygatunkowe

W poprzednim poście postawiłam na moją ulubioną łąkę, dziś będzie typowo zoologicznie. Owy dzień był idealny, jeśli chodzi o zwierzynę wszelaką. Już od progu, jeszcze przy słabym świetle, powitały mnie flegmatyczne zające. Właściwie to tacy myśliciele, niemalże jak buddyjscy mnisi - siedzą sobie dumnie na skraju lasu i wpatrują się w pole. Iść, czy nie iść? Może zjeść to źdźbło, a może nie? O, a tam człowiek idzie. Może uciec? A może nie? A może pójdzie dalej, cobym swych delikatnych skoków nie musiał nadwyrężać?



I te ich niesamowite ślepia... W ogóle cała ich sylwetka jest dosyć niezwykła, jakoś tak nic za bardzo tam do siebie nie pasuje, przynajmniej w moim odczuciu. O, taki królik jest spójny. Sarna jest spójna, borsuk też. A zając? Jest... dziwny.

Z rana najbardziej niesamowite są mgły. Niby zawsze są w tych samych, dobrze mi znanych miejscach, zawsze są podobne w kształcie, ale jednak zawsze wzbudzają zachwyt.


A najbardziej lubię to pasmo mgły, które tworzy się nad dolinką na polu. Tak jakby ktoś postawił tam dach na niewidocznych filarach, albo oddzielił równą kreską ziemie od nieba.
A pod dachem tym pasła się sarna.






Dalej kolejny szarak, który dał się podejść jeszcze bliżej.



Niby taki chojrak, a jednak nogę dał. Ale odbiegł właściwie tak od niechcenia, kawałeczek, i znów usiadł. I tak mnie prowadził drogą dobrych kilkaset metrów, Może żebym nie wpatrywała się tak w tą drugą stronę pola, gdzie łaziły żurki z małym strusiem? Niestety na tyle daleko, że ze zdjęć nici.



Na mojej łące również spotkałam sarnę, a właściwie dwie, z czego jedną znikającą.



Dlaczego znikającą? Otóż lawiruję między tymi młodymi choineczkami i widzę, jak chodzi sobie na otwartej przestrzeni. Dzieliła mnie od niej jedna młoda brzózka, mająca jeszcze gałęzie do samej ziemi. Zaczęłam więc podchodzić po cichutku, cichuteńku, cały czas tak, żeby zasłaniała mnie brzoza. Sama siebie nie słyszałam jak idę, więc myślę że ona też raczej mnie nie słyszała, a wiatru nie było. I skradam się i powoli wychylam zza drzewa... Pusto! Aż zgłupiałam, bo zdawać by się mogło, że mam ją w zasadzie cały czas na oku i wszystkie ewentualne trasy jej ucieczki, a tu taka niespodzianka. Ale! Zając czekał :)


Kiedy ruszyłam dalej, mogłam się pozachwycać  świtem w lesie...





Za lasem z linii energetycznej obserwował mnie gąsiorek, a tuż nad uszami przelatywały jerzyki. Doprawdy, niesamowite uczucie, kiedy człowiek może usłyszeć, jak wiatr świszcze w jerzykowych lotkach! Jerzyki to zdecydowanie moje ulubione ptaki. Mają taką lekkość lotu, taką radość w tych ich podniebnych figurach! Zwłaszcza w miastach pokazują najlepiej, na co ich stać. Na moim osiedlu często dobierają się w 3-4 ptaki i lecą z niesamowitą prędkością prosto na ścianę budynku. I mogłoby się wydawać, że katastrofa gotowa - skądże znowu! Nagły zwrot w górę, dosłownie milimetry przed ścianą, tak, że muskają piórami o tynk, a wszystko to z radosnym jerzykowym krzykiem! Jakże im wtedy zazdroszczę... Jeśli reinkarnacja istnieje, to ja chcę być po śmierci jerzykiem!




Aż na koniec tej bosej wędrówki pogawędziłam sobie z koziołkiem. Spłoszyłam najpierw nieumyślnie stadko 4 saren w lesie, ale rogate macho zostało na polu. Starałam się zagrać powoli i z rozmysłem, żeby zrobić mu jakieś przyzwoite zdjęcia. Lekki niepokój w jego oczach był, trochę przestępował z nogi na nogę, ale nie wiedział za bardzo, o co chodzi.


A ja po cichu, boso po miękkim mchu spokojnie zmierzałam w jego kierunku, pod osłoną brzóz. Koziołek nie wytrzymał napięcia, nerwowo zabeczał. "Ktoś ty?" - zapytał po swojemu. To mu odpowiedziałam, w podobnym dialekcie, ale z nieco innym akcentem, że ja. Znaczy ja, piękna młoda sarenka i że ja nic złego, tak tu się tylko pasę, korę ogryzam, takie tam. To się uspokoił.


Ale gdy tylko zwiesił głowę, ja podeszłam znów kilka kroków w stronę pola. I znów - ślepia w moim kierunku, znów pytające beknięcie  - " któż tam???"

 I takoż znowu, po moim zapewnieniu że ja niewinna, młoda sarnia panna co to kwiatki i zioła zbiera i wcale mnie nie interesują jakieś tam koziołki czy inne płowe zwierzyny, zajął się posiłkiem. Niestety, jak to mawiają, do 3 razy sztuka. Za trzecim razem nie było już dyskusji, już nie miałam okazji kłamać, gdyż ostatecznie zdradziły mnie suche liście. O ile wcześniej udawało mi się iść bezszelestnie, omijając szyszki, gałęzie i korzystając z miękkiego podbicia mych stóp, to teraz, zajęta uwodzeniem rogatego panicza, nie zauważyłam suchych brzozowych listków, których odgłos zgniatania był głośniejszy niż wystrzał z armaty... I mój prześliczny panicz płowogrzbiety, o pięknych jak noc czarnych ślipiach, w las pomknął, muskając li i jedynie koniuszkami raciczek bujne złote kwiecie, a ja już już prawie chciałam biec za nim, już mi tęskno było do niego, już planowałam wspólne koźlęta... Ale sobie rychło w czas przypomniałam, żem nie sarna, ino dziewoja bosonoga, a na dodatek głodna!



A że zbliżała się już ósma, to czas było powoli wracać, jeszcze tylko kilka kilometrów marszu przez poranne lasy, obmycie zmęczonych stóp w kałuży iii... można zacząć dzień ;)