sobota, 23 kwietnia 2016

Wiosna jest jak święty Mikołaj.

Dlaczego jak święty Mikołaj? Otóż przychodzi niepostrzeżenie. Czekam na nią i czekam, wypatruję pierwszych listków na drzewach, wsłuchuję się w ptasie śpiewy i zdaje mi się, że trzymam rękę na pulsie. Ale wystarczy że odwrócę na chwilę wzrok, a ona już jest, obsypując drzewa bielą i soczystą zielenią. I tak jak dzieci czekają bezowocnie cały wieczór, żeby złapać Mikołaja za rękę kiedy przynosi prezenty, tak samo mi nie udaje się złapać za rękę Pani Wiosny!
Jeżdżę tylko w tę i z powrotem na trasie Toruń-Olsztyn i obserwuję zmiany. Kiedy w Olsztynie jeszcze wiosenna cisza, w Toruniu już drzewa obsypane są kwiatami. I myślę sobie radośnie, że kiedy wrócę, złapię akurat ten moment, w którym wszystko na Warmii zaczyna rozkwitać. Ha-ha, niedoczekanie moje! Wracam po 2 dniach, a patrząc po przyrodzie zdaje się, że minął ponad tydzień... I tak to właśnie nigdy nie mogę zapanować nad tą nadchodzącą wiosną!
Poniżej więc trochę zdjęć tendencyjnych. Ale jak tu nie zrobić po raz milionowy zdjęcia przepięknym białym kwiatom, skoro za każdym razem wzbudzają we mnie taki sam zachwyt?




O, a tutaj zdaje się małe przedszkole. Ciekawa jestem, do jakiego gatunku należą te larwy?


W powietrzu rozbrzmiewały niezliczone ptasie śpiewy, i oczywiście melancholijny klangor żurawi. Siedziały znów na tym samym polu, na które nie zdołałam dotrzeć tych parę tygodni temu, ponieważ otoczone jest z dwóch stron rozlewiskami a'la Biebrza.



Obeszłam więc pole z trzeciej strony, idąc między malowniczymi brzozami i rozkoszując się promieniami słońca.



Na szczęście od pola dzielił mnie świetlisty, brzozowy zagajnik, dzięki czemu mogłam niepostrzeżenie podkraść się do jego skraju i tam usiąść pod brzozą. Żurawie na polu stały dwa. Samiczka pasła sie spokojnie, nie interesując się za bardzo otaczającym ja światem, natomiast samczyk co i rusz ogłaszał światu swoją obecność. Robił dwa kroki, pogrzebał trochę w ziemi, po czym głowa w górę i krzyczymy!



I jak to zwykle na takich romantycznych randkach bywa, po wspólnym posiłku wypada wybrać się na spacer. Zakochani państwo więc z pełną elegancją podeszli do siebie, zaśpiewali miłosną serenadę, po czym wspólnie rozwinęli skrzydła i oblecieli z gracją las.




Pan żuraw był jednak bardziej leniwy od swojej drugiej połówki. Zleciał na pole już po jednym kółeczku i był strasznie zdziwiony, dlaczego pani żurawiowej nie ma? I oglądał się na lewo, na prawo, krzyczał, podlatywał nerwowo. Tyle polował na tą swoją kobietę, a ona teraz tak po prostu się ulotniła? No jak to tak można?





A może to było specjalne, kobiece zagranie? Coby się facet za bardzo nie przywiązywał, i nie myślał, że ma swoją panienkę na wyłączność, 24 godziny na dobę? A niech się podenerwuje, a co!

Ulga Pana Żurawkiego była wręcz namacalna, kiedy jego lejdi z łaski do niego wróciła. Urażony poprawił lekko pióra i ostentacyjnie odszedł udając, że wcale a wcale go to nie obeszło...


A kiedy w małżeństwie zapanował już względny spokój i obydwa żurawie pasły się znów spokojnie, na niebie zaczęły tańcować orliki krzykliwe. Kołowały przepięknie w powietrzu, zawisały na wznoszącym wietrze. Z początku dostrzegłam dwa, ale parę minut później zjawił się trzeci. Tutaj pewnie jeszcze toczy się walka o to, kto z kim będzie chował pisklęta...




I mogłabym przy tym polu siedzieć do wieczora, godzinami obserwując majestatyczne ptaki. Bo ciepło, bo słońce, bo wiosna... Tylko gdyby ktoś mi dał więcej, o wiele więcej czasu!
A i na to pole wracać na pewno będę - bardzo mnie ta nieskomplikowana telenowela wciągnęła :)

niedziela, 17 kwietnia 2016

Biebrznięta!

I tak nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w tej pięknej krainie. Zamierzałyśmy jednak wykorzystać dany nam czas najlepiej jak potrafimy. Pobudka więc tuż przed świtem i szybkim krokiem nad ten kawałek Biebrzy, który mieliśmy tuż pod domem. Świt - jeden z piękniejszych, jakie widziałam... Ileż tam było w powietrzu magii! Ileż delikatności i świeżości...

Starałam się jak najlepiej wykorzystać czas, kiedy słońce było schowane wciąż za chmurami, a jednak nadawało niesamowitą barwę niebu i wodzie. Stalowe błękity i ciepłe róże grały ze sobą doskonale, tworząc niepowtarzalne klimaty.






Ptaków już mniej, po sobotnim odlocie, ale i tak sporo. Budziły się wszystkie po kolei i leciały na śniadanie, pozdrawiając się wesołymi krzykami.





Poniższe zdjęcie to moim zdaniem prawdziwa esencja Biebrzy. Delikatne światło świtu, lekka mgiełka na horyzoncie i ptaki, ptaki, ptaki!



Ten cudowny spektakl trwał może 20 minut, dopóki słońce nie wygrało walki z chmurami. Wtedy w jednym momencie świat stał się intensywnie złoty. Uwielbiam ten moment! Czuje się wtedy w duszy niesamowity spokój i jedność z naturą, a jednocześnie promienie słońca napełniają człowieka niesamowitą energią do życia.



Natomiast tutaj urzekło mnie absolutnie to drzewo. Jest tak niesamowicie... bagienne! Tak, jakby ktoś wyrwał ten kadr z filmu fantasy, tak, jakby zza niego miał się wyłonić zaraz Geralt z Rivii, a miejscowość za naszymi plecami to nie Pluty, a tak na prawdę Wyzima...




To był przepiękny spektakl Natury. Lekko jeszcze śpiące spakowałyśmy wszystkie swoje bagaże do auta i pojechałyśmy na śniadanie na Strękową Górę. Stąd już obserwowałyśmy przepiękne (chyba nadużywam tego słowa... Ale co zrobić jak tam wszystko jest przepiękne?) meandry Narwii.





Jedząc tam śniadanie i wpatrując się w latające radośnie gąsiorki i kuropatwy biegające po polu, osiągnęłam umysłową nirwanę. Byłam esencją spokoju, który panował wokół i czułam się tak zrelaksowana i szczęśliwa, jak chyba nigdy wcześniej w życiu... Nie trzeba było słów.

A potem? Potem jeszcze szybki, ostatni wypad na Długą Lukę. I ten chyba również zapamiętam na długo. Byłyśmy tam same. Przeszłyśmy pomostem z deseczek na platformę na środku bagna i zaległyśmy szczęśliwe na ustawionych tam ławkach. Jakże cudownie było leżeć i wygrzewać się we wczesnowiosennym słonku, słuchając ptasich śpiewów! I mieć tę świadomość, że wszystko zależy od nas, że możemy tam tak leżeć nawet i do wieczora, aż nam się nie znudzi i możemy całym sobą wczuć się w to, co dzieje się wkoło... To było absolutnie niesamowite.





Wracając stamtąd, czułam się szczęśliwa jak dziecko. Po raz pierwszy nie liczyło się nic oprócz tego, co dzieje się tu i teraz. Przyszłość i przeszłość były nieistotne, istotne było tylko słońce i życie wokół.
Ten wyjazd był najlepszą rzeczą, jaką mogłam dla siebie zrobić. Naładowałam baterie, oczyściłam się ze wszystkich złych emocji, wzięłam głęboki oddech od studiów i życia. Wracać było żal, bardzo żal.
Łącznie udało mi się zobaczyć 14 nowych dla mnie gatunków ptaków (świergotek łąkowy, podróżniczek, myszołów włochaty, orlik krzykilwy, krwawodziób, kszyk, cyranka, cyraneczka, głowiekna, kuropatwa, rycyk, szlamnik, potrzos i batalion) co jak na tak krótki okres czasu jest ilością dla mnie niesamowitą.

No i co, i wróciłyśmy do miasta... Chyba nikogo nie zdziwi jeśli napiszę, że ogrom bodźców i miejskiego hałasu był jak cios w głowę? Za dużo ludzi, za dużo spalin, za dużo budynków... I kolokwia, i konieczność zorganizowania sobie życia na nowo, i miliony nikomu niepotrzebnych maili, powiadomień na fejsbuku, miliony niecierpiących zwłoki pytań od znajomych... ech.
To, co się ze mną teraz dzieje koleżanka określiła mianem Post-Biebrza Fever. W dodatku o przebiegu złośliwo-przewlekłym. I chyba ma rację. Minęło pół miesiąca a ja wciąż tylko bym szła i szła przed siebie, byle dalej od Olsztyna. I skupić się nie idzie, i tylko ptaki i wiatr w głowie. I dopiero teraz w pełni zrozumiałam, jak wielkim uzależnieniem stał się dla mnie las i dzika przyroda. Z różnych przyczyn nie mogłam przez ponad tydzień postawić nawet stopy w lesie - efekt to typowy zespół odstawienny: agresja, nerwowość, brak skupienia, podjadanie słodyczy po kątach, normalnie jakbym co najmniej odstawiła nikotynę albo i większe świństwa. Na szczęście ptaszenie to (jeszcze) nie jest substancja zakazana, więc da się jeszcze jakoś ten głód endorfin zaspokoić!

Ale jedno wiem na pewno - biebrznięta zostanę do końca życia i jeden dzień dłużej!

sobota, 16 kwietnia 2016

Szarańcza!

W sobotę, poza szlakiem Barwik-Gugny pojechałyśmy również na Groblę Honczarowską. Fakt, zmęczone mięśnie już zaczynały się odzywać, stare urazy ścięgien i nadwyrężone stawy również, ale co zrobić, jak dusza gna do przodu, wciąż dalej i dalej? Wszak wiosna w pełni, a w sercu jeden wielki zew wędrówki. Tym razem już szłyśmy spokojniej, stałym rytmem, jeszcze bardziej wszystko podziwiając. Pierwsze przylaszczki, kokorycz, i przepiękny wawrzynek wilczełyko z równie pięknym rusałką pokrzywnikiem dały nam kolejną dawkę uśmiechu.


Cieszyłyśmy się ciepłymi promieniami słońca, lekkim wiaterkiem, tym ogromem piękna przyrody, który nas otaczał. Na szczęście mogłyśmy już iść w traperach - moje łydki były już do krwi obtarte od jakże nieprofesjonalnych kaloszy. Z wieży widokowej na grobli rozciągał się taki oto piękny widok, na... (uwaga, tutaj zaskoczenie)...bagna! :D



I na tejże wieży spotkała nas kolejna zabawna sytuacja. Otóż stoimy sobie u jej podnóża (na której szczycie stoi dwóch turystów) i obserwujemy przez lornetki błotniaka stawowego, podziwiamy jego akrobacje i piękne zwisy w powietrzu. W pewnym momencie panowie postanowili zejść z góry i z czystej uprzejmości zagadali do nas, co tam widać ciekawego. Szybko ich zlustrowałyśmy  - panowie z wypasionymi, turystycznymi plecakami, ubiór khaki, trapery, ogólnie widać że nie świeżaki. Koleżanka stwierdziła, że panowie również ptasiarze (No bo w sumie czego innego szukać na bagnach jak nie ptaków?)(Ech, wiem, ja wszędzie widzę tylko ptaki, to już uzależnienie)(Jakiś tani odwyk zna ktoś może?) więc zagadała o tym błotniaku i z dumą i radością w oczach powiedziała "a my to dzisiaj widziałyśmy podróżniczka!" oczekując okrzyków zachwytu i zazdrości, na co panowie, również z taką samą dumą i entuzjazmem odpowiedzieli "noo, a my to dzisiaj czaplę widzieliśmy!".
Żeby nie zrobić panom przykrości, śmiechem wybuchnęłyśmy dopiero jak sobie poszli :D I broń boże nie z ich niewiedzy, raczej z... hmmm... drobnego nieporozumienia mentalnego!
I tak, jedząc pozostałości świątecznego mazurka ( no bo co innego mogą jeść ptasiarze jak nie mazurki?) podziwiałyśmy znów nasze ukochane czajki i krwawodzioby...

Natomiast wieczorem, kiedy wróciłyśmy już do Plut, wybrałyśmy się jeszcze na krótki spacerek nad rzekę. I tutaj czekała nas kolejna niespodzianka. Trafiłyśmy idealnie, byłyśmy dokładnie w odpowiednim miejscu w odpowiednim czasie. Otóż nad Biebrzą ptaki zdecydowały, że odlatują. Zawsze mnie fascynował proces podejmowania decyzji w tak olbrzymim stadzie. Kto pierwszy decyduje o odlocie? I dlaczego inne ptaki lecą za nim, zamiast zostać na miejscu? Przecież z wody cały czas podrywa się jakiś ptak i poleci za nim najwyżej kilka ptaków obok, bo coś je spłoszyło. Tymczasem to, co widziałyśmy, to był impuls. W jednej chwili na horyzoncie utworzyło się jedno przeogromne stado, stworzone ze wszystkiego, co na Biebrzy akurat siedziało. Czyli w przeważającej większości rożeńce, świstuny, krzyżówki, trochę cyranek, cyraneczek, płaskonosy, różne siewki, czaple, gęsi...No wszystko po prostu. Na niebie kłębiło się to stado dosłownie jak szarańcza... Zdjęcia mam, aczkolwiek bardziej dokumentacyjnie - są i tak mocno przycięte ze zdjęcia pierwotnego. Ale powiedzcie mi, ile tysięcy ich tam może być? To jest tylko kawałek nieba, ale możecie mi wierzyć na słowo, że nie było ani jednego fragmentu nieba gdzie nie było ptaków!



I kłębiło się to na niebie, lawirowało, wzlatywało w górę i w dół... Takie stada stworzyły się w jednej chwili po obu stronach rzeki. Zachowywały się momentami jak olbrzymie stada szpaków.
Na dodatek z naszej wsi ktoś wystartował balonem - byli nad rzeką nieco po głównym przelocie, ale wciąż mogli lecieć razem z ptakami. Jakże im wtedy zazdrościłam!





Leciały dobre 15-20 minut. To była decyzja ostateczna. Nazajutrz na rzece było może 10-15% ilości ptaków, jaka była tam w sobotę. Dlatego dziękuję z całego serca losowi, że pozwolił mi zobaczyć coś takiego. To kolejna rzecz, której myślę nie zapomnę już do końca życia. I myślę, że będę musiała bardzo długo czekać, aż zobaczę znów coś tak niesamowitego!
Nie muszę mówić, że po takiej wyprawie spało nam się bardzo, bardzo dobrze?W nogach myślę koło 20-25 km, więc znośnie jak na wędrówki po zimowym zasiedzeniu. A co się pośpiewało wieczorem, co się porozmawiało miło z właścicielami pensjonatu, to nasze.
To już przedostatnia część biebrzańskiej opowieści. Chociaż mam szczerą nadzieję, że nawet ta ostatnia nie będzie zupełnie ostatnią!