niedziela, 10 grudnia 2017

Traktat o dyskusjach wewnątrz umysłu oraz o skutecznym kontrolowaniu własnych niewolników i konsekwencjach tegoż działania.

  Mijające półrocze upływa mi pod znakiem intensywnych badań nad ludzkim mózgiem, oraz nad troistością własnego jestestwa. Z pasją odkrywam możliwości tej galaretowatej substancji między uszami, oraz, co bardziej istotne, jej ograniczenia. Staram się dzień po dniu osiągnąć te upragnione 100% wydajności, ale, jak to zwykle bywa, więcej niż 10% jest zadaniem niewykonalnym. Boleśnie odczuwam brak wbudowanych w czaszkę wentylatorów i zdecydowanie zbyt mały dysk twardy. Niestety, w moim wypadku zapis nowych danych zawsze odbywa się kosztem przerzucania do kosza tych starych, niekoniecznie mniej potrzebnych. Co gorsza, żaden sklep z elektroniką nie ma w ofercie dysku zewnętrznego, który dało by się zaadaptować do biologicznego wszczepu. Ba, nikt nawet się do tej produkcji nie przymierza, a przecież to jest najbardziej istotna do wynalezienia rzecz na świecie! Kupiłabym.

W tym odkrywaniu ograniczeń mojego umysłu dość szybko dochodzę do etapu, w którym neurony zaczynają boleć. Swoją drogą to fascynujące – ból przekaźników bólu. Sam informuje siebie, że odczuwa ból. Idiotyczne. Tak czy siak, mózg się przegrzewa, a z braku wentylatorów kontynuowanie pracy staje się niemożliwe – chcę czy nie, muszę przerwać upychanie weń nikomu niepotrzebnych informacji. Na tym etapie reakcja mózgu może być dwojaka – albo wkroczenie w stan głupawki i denerwowanie współlokatorów zachowaniem godnym trzylatka (czytaj: turlanie się po dywanie z psem/kotem, śmiejąc się histerycznie, tudzież mówienie wierszem), albo etap wygaszacza ekranu, który objawia się widoczną pustką w oczach, zawieszaniem się w drodze z punktu A do B oraz opóźnionym odpowiadaniem na zadawane pytania, opcjonalnie gubieniem się w aktualnym wątku rozmowy. To jest ten etap, w którym ból sprawia każda myśl, nawet ta, żeby włożyć majonez do lodówki. Neurony wyłączają się jeden po drugim, myślenie słowami staje się w ogóle niemożliwe, jestem w stanie co najwyżej myśleć obrazami. A najlepiej nie myśleć.

Ale to tylko faza wstępna procesu autodestrukcji. Potem z dnia na dzień jest już coraz gorzej. Jednostka centralna zaczyna wyrzucać z pamięciowych szuflad nawet te potrzebne informacje, lub, w łagodniejszym przypadku, nadpisuje stare informacje nowymi. I tak dochodzę do etapu, w którym stoję bezradna nad rozkrojonym serem pleśniowym i zupełnie nie wiem, jak zrobić do niego panierkę i którą stroną go położyć na patelni, żeby od razu się nie rozpłynął. A to jest już dosyć istotna informacja dla mojego dalszego istnienia, bo tą formę podania sera osobiście uwielbiam, a życie bez niej nie ma dla mnie większego sensu. Wyjście do sklepu bez listy zakupów staje się niemożliwe, nawet jeśli znajdują się na niej aż dwa produkty. A potem? A potem jest mój ulubiony, trzeci etap, jakoś tak na 2 dni przed egzaminem – „pier*olę nie robię”. Z czym nierozłącznie wiąże się słynne „nic nie umiem”. Mogę uparcie wpatrywać się w skrypt, a tymczasem mój przyjaciel mózg siedzi z założonymi neuronami i uśmiecha się kpiąco. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy odcięłam mu dopływ cukrów prostych pod postacią czekolady, bo nagle spojrzałam w lustro.

Z tą czekoladą wiąże się w sumie kolejne odkrycie, a mianowicie takie, że nie jestem spójna sama ze sobą. Jest mój mózg, mój organizm i moja dusza. I ja, która muszę wysłuchiwać ich niespełnialnej listy sprzecznych marzeń. W skrócie wygląda to tak:
Mózg: Ależ oczywiście, że możesz, a nawet powinnaś, zjeść całą czekoladę w przeciągu najbliższych 10 minut. Inaczej rzucam pracę i radź sobie sama.
Organizm: Ranigast? Orzechy? Szczypior? Spacer? Tylko nie kolejna czekolada i  frytki!
Dusza: Laaaasuuu, proszę, proszę jedźmy nad Biebrzę! Tańczmy nago w świetle księżyca, twórzmy sztukę, szukajmy kwiatu paproci!
Normalnie udaje mi się zaspokoić potrzeby całej trójki (no może poza tym tańczeniu nago w świetle księżyca), ale w tej sytuacji potrzeby mózgu stają na pierwszym miejscu. Konsekwencje są łatwe do przewidzenia – właśnie jestem chora, wydolność organizmu spadła do zera, a zamiast twórczej duszy mam zagłodzone strzępki nie wiadomo czego. Weterynario, kocham cię.

I co, egzamin, uparte tworzenie czegoś z niczego w odpowiedzi na pytania z kosmosu (Kozy? No serio, kozy?) i w końcu upragniona od dawna chwila odpoczynku. Ale nieeee, tak łatwo nie ma. Tym razem maj friend brejn zaczyna zadawać coraz głupsze pytania, w stylu „dlaczego się nie uczysz, dlaczego nic nie robisz, przecież nie możesz tak sobie siedzieć i scrollować fejsbuka!” a w odpowiedzi na moją potrzebę odespania wszystkiego budzi mnie, jak co dzień, o 5 rano. Brejn, aj low ju.


Także tego, do świąt mam wolne, ewentualne poprawy dopiero 13 stycznia, a potem rozdział trzeci mojej ostatecznej wojny z weterynarią, czyli egzamin z psiokotów. Ale to już postaram się przepisać na dysk twardy z pamięci krótkotrwałej, w końcu przyda mi się bardziej niż leczenie kulawki zanokcicowej owcy albo zatkania ksiąg krowy.






wtorek, 7 listopada 2017

Las podzielony

Wybrałam się rano do lasu, bo obiecali mi mgły i słoneczko. I były i mgły, i słoneczko :) Pojechałam również z nadzieją na spotkanie z jeleniami, więc z braku laku dali mi pojedynczą łanię, ale teraz już wiem, że na więcej na tym terenie raczej nie mogłam liczyć. Tą piękną, rudopośladkową dziewuszkę spotkałam już na samym brzegu, choć obydwie z początku nie wiedziałyśmy, na co patrzymy. Wiatronoga wychylała głowę to na lewo, to na prawo, bo przecież COŚ tam szło.






Schowana za krzaczkiem spokojnie patrzyłam, jak dziewczyna kombinuje. Poszła trochę w prawo, i wyciąga tą smukłą łepetynę. Potem znów podbiegła z gracją, unosząc nogi jak na konkursie dresażu, pokazując, jaka to ona silna, piękna, zwinna i dobrym celem dla wilka nie jest!







Okrążyła mnie łukiem, obejrzała z każdej strony, i z taką samą gracją odbiegła w las. Ucieszyło mnie bardzo to spotkanie, rozpaliło ochotę na więcej - lecz niczego więcej już nie było. Oglądając wczoraj wieczorem mapy i zdjęcia satelitarne, myślałam, że to będzie super teren, pełen potencjalnych miejsc porannego żerowania jeleniowatych. Jakże się myliłam! Z bliska nie wyglądało to już tak wspaniale, a to za sprawą kilometrów ciągnących się wszędzie płotów, którymi było ogrodzone wszystko, co możliwe. Łaziłam tam dwie godziny, wciąż mając nadzieję, że płoty się jednak kiedyś skończą... Ale nic z tego! Przemierzałam ten dziwny las tylko i wyłącznie wytyczonymi przez ludzi drogami, mając za towarzyszy rozbrykane sikory. No i oczywiście kruki, dużo kruków, które znów miały darmowy posiłek - chyba jedyny gatunek, który całym sercem cieszy się z obecności w lesie panów ze strzelbami. Zdaje się, że zostało mi tylko przyzwyczaić się do tego, że za każdym razem w lesie towarzyszy mi huk wystrzałów. Chociaż boję się ich tak samo jak te zwierzęta, i tak samo zaczynam się w tym lesie zachowywać, lawirując między drzewami i chowając się w krzakach za każdym razem, kiedy lasem jedzie jakiekolwiek auto :( Zamiast spokoju i odprężenia wychodzę z lasu zła i przestraszona. Jak można mi coś takiego robić? Jak można niszczyć tą świętość, jaką dla mnie jest las?





poniedziałek, 6 listopada 2017

Leśny mózg

Takich nocy jak wczorajsza nie można nie wykorzystać. Bezchmurne niebo, ciepła noc, pełnia księżyca. Pojechałam więc ze znajomą koło 20 do lasu, z nadzieją, że może usłyszymy jakieś sowy lub inne nocne życie.

Bardzo lubię nocny las i jedyne, czego się w nim na prawdę boję, to inni ludzie. Ponieważ jednak był z nami duży pies, moje poczucie bezpieczeństwa znacząco wzrosło i pozwoliło cieszyć się nocnymi widokami. Niestety - w lesie po raz kolejny panowała niesamowita cisza. Żadnych szelestów, żadnych sowich śpiewów, nawet najlżejszego podmuchu wiatru. Miejscami zapach ściętych sosen mieszał się z ledwie wyczuwanym, słodkawym zapachem padliny - zapewne patrochy po przedwczorajszym polowaniu, do których tak ochoczo zlatywały kruki. Po raz kolejny miałam dziwne wrażenie, że nie chodzę po lesie, tylko po martwej sali pełnej drewnianych kolumn. Z początku zupełnie bez problemów, bez stresu, podziwiałam cienie rzucane przez drzewa, wypatrywałam nielicznych gwiazd, których nie zdołał przyćmić blask księżyca. Ale po blisko godzinie marszu las przestał być nam przychylny, i nie było to tylko moje zdanie. Trzy kroki dalej i nagle ogarnęło mnie silne wrażenie, że nie powinno mnie tu być, że tu już nie jestem mile widziana. Kolejnych kilka kroków i coraz silniejszy "ucisk", zjeżone włosy na karku, dreszcze na plecach. Wrażenie, że ktoś (lub coś) tam jest i patrzy... Decyzja spontaniczna i jednogłośna - zawracamy. Po przekroczeniu tej dziwnej "bariery" wszystko odeszło, rozwiało się, znów mogłyśmy cieszyć się pięknem nocy. Co jak co, ale swojej kobiecej (i po części jeszcze wciąż dzikiej) intuicji wierzę zawsze.





 Kiedy tak spacerowałam między uśpionymi drzewami, pomyślałam, że ten las jako całość bardzo niewiele różni się od równie złożonego zwierzęcego organizmu. To nie tylko grupa odrębnych przedstawicieli świata roślin, raczej sieć zależności. Czytając niegdyś książkę Patera Wohlleben'a "Sekretne życie drzew", byłam do niej nastawiona raczej sceptycznie. Nie neguję faktu, że drzewa są połączone podziemną siecią grzybni i własnych korzeni, ale straszliwie drażniła mnie pewność autora, jakoby każde z tych drzew "chciało" nawiązać kontakt z innym drzewem, dobrodusznie "dzieliło się" informacjami o potencjalnym zagrożeniu pod postacią owadów, "chroniło" młode drzewka podczas wzrostu. Tego nie robią nawet co niektórzy ludzie! Bardziej mnie przekonuje wyjaśnienie, że drugie drzewo zwyczajnie przypadkiem korzysta z tego, że sąsiad obok, dla własnych liści, wydziela dane substancje lotne, niż że owy sąsiad chce chronić drugie drzewo.

Wczoraj natomiast przyszła mi do głowy myśl, że być może rzeczywiście kryje się za tym coś więcej, bowiem mi osobiście drzewa, połączone podziemną siecią korzeni, bardzo przypominają neurony (nawet z wyglądu!). I tak jak każdy neuron z osobna jest po prostu zwykłą komórką i nie utożsamia się w żadnym momencie swojego życia z mózgiem (ani z innymi neuronami), bo po prostu żyje swoim życiem i jedyne co robi, to pochłania "biopaliwo" i spala je na drodze reakcji biochemicznych w swoim mitochondrium, tak samo może istnieje jakiś określony rytm przechodzenia impulsów pomiędzy poszczególnymi drzewami, lub fragmentami lasu. Być może w niektórych częściach lasu w określonym czasie to "przekazywanie danych", czy to przy pomocy gazów, impulsów elektrycznych, substancji chemicznych,  jest silniejsze, w innych słabsze, oddziałując jednocześnie na inne żywe istoty (które w środku działają dokładnie tak samo). Ta hipoteza zmiennego falowania "leśnego mózgu" mogłaby wyjaśnić to, dlaczego czuję się w niektórych jego fragmentach inaczej. Wówczas las po wycince przypominałby bardziej mózg człowieka z Alzheimerem, podziurawiony, z przerwanymi połączeniami...Jakże miło by było mieć taki gigantyczny encefalograf, zbadać nim Puszczę Białowieską i porównać chociażby z sosnową plantacją! To by było dopiero coś!

Gorzej, że powyższe rozumowanie w sposób nieunikniony prowadzi do hipotezy wewnętrznej leśnej świadomości, a tu już mój zbyt racjonalny momentami mózg zaczyna stanowczo hamować rumaki mojej wyobraźni!




sobota, 4 listopada 2017

Spokój

Czasem jest tak, że wychodzisz na spacer do lasu, a las daje ci dokładnie to, czego potrzebujesz. Nie chodzi mi tu o rzeczy materialne, o grzyby, jagody, zdjęcia czy obserwacje. Chodzi raczej o atmosferę, specyficzną wibrację drzew i liści, zbiór odpowiednich dźwięków, wiatru i wilgoci. Nie zawsze wiadomo, czego jest to kwestia - zdarza się, że mimo tych samych warunków atmosferycznych, jednego dnia las zdaje się być spokojny, innego dnia zły lub zmęczony. Czasem zmienia się to w przeciągu chwili, co sprawia, że mam ochotę zawrócić natychmiast. Lubię czuć las, tak samo jak lubię stanąć sobie w zacisznym miejscu, zamknąć oczy i poużywać trochę innych zmysłów, poza wzrokiem.

Dziś wieczorem las był moim lekarzem, psychoterapeutą i duchowym mentorem. Lekka szarówka, bez najmniejszego podmuchu wiatru. Cisza, przerywana jedynie z rzadka głosami sikorek lub nieśmiałym pukaniem kowalika. Stałam nad strumieniem i słuchałam jego delikatnego szumu, a mój zmęczony, poegzaminacyjny mózg chwila po chwili dopasowywał się do tego spokojnego rytmu. Cisza dookoła przełożyła się na ciszę wewnątrz mnie, kiedy to żadna myśl nie zaśmiecała mojego umysłu. Stan niemalże jak podczas medytacji, a uzyskany zupełnie bezwysiłkowo. Lubię bardzo takie chwile, bo wtedy o wiele bardziej czuję gdzie jestem i co dokładnie mnie otacza - mam niestety tendencję (jak pewnie większość ludzi) do częstego zamyślania się, co czasem skutkuje tym, że w ogóle nie pamiętam drogi z punktu A do punktu B...

Dziś więc wrzucam odrobinę koloru, odrobinę pięknych liści i odrobinę braku szczegółowości...










niedziela, 13 sierpnia 2017

Siła żywiołu

 Piątek był duszny, upalny. Wilgoć stała w powietrzu, oddychanie było trudniejsze niż zazwyczaj. Zero wiatru, nawet najlżejszy podmuch nie poruszał żadną z traw. W lesie panowała absolutna cisza, nie szeleścił ani jeden listek, nie odzywały się ptaki. Czuło się aurę zmęczenia. Drzewa stały i prosiły o choć odrobinę powietrza, choć jedną kroplę wody. Było tak cicho, że słychać było nawet, jak żuk gnojarz mozolnie przedziera się przez trawy. Tylko jeden dźwięk przerwał tą monotonię - krzyk czapli, która przelatywała nad lasem. Biła swymi szerokimi skrzydłami i raz za razem skrzeczała, jakby podnosiła alarm. Może to i było ostrzeżenie? Ale nawet i bez tego każdy czuł, że burza wisi w powietrzu. Nikt tylko nie podejrzewał, że aż taka...

  Już po raz kolejny przekonałam się, że burza w mieście a burza na wsi to zupełnie dwie inne rzeczy. Chyba pierwszy raz w życiu bałam się grzmotów. A błyskało się ciągle, kilka razy na sekundę, przez co na dworze zrobił się rawie dzień. Nasze młode sosenki gięły się jak trawy, gałęzie drzew uderzały o dach, bardzo szybko też żywioł pozbawił nas prądu. Mój kot jak dziki patrzył się za okno, z oczami jak pięciozłotówki. Ale co było robić, nie pierwsza burza i nie ostatnia - wszyscy spokojnie zasnęliśmy, choć burza przeszła dopiero koło 4 rano. Wtedy jeszcze nie wiedzieliśmy, jak ogromne mieliśmy szczęście.

Nazajutrz właściwie nie widzieliśmy w najbliższej okolicy żadnych szkód. Ot, jedna topolowa gałąź leżąca na polu. W głębi lasu powalonych maksymalnie 10 sosen, z czego 4 jedna na drugiej zagradzały jedną z dróg. Ponieważ prądu nadal nie było, nie było też i wiadomości, więc nie wiedziałam, co działo się w Żninie, Gnieźnie... 4 kilometry. Tyle dzieliło nas od głównej fali wiatrów i od ogromnych zniszczeń. Kiedy wyjechałam z tatą do Żnina, właściwie przez całą drogę musiałam zbierać szczękę z podłogi. Wszędzie mnóstwo gałęzi, konarów, powalone przynajmniej 50% przydrożnych drzew. Nieważne czy małe, czy duże, topole, świerki czy drzewka ozdobne - leżało wszystko. Powyrywane z korzeniami były nawet drzewa, które były nie wyższe niż 2 metry...








W lasach miejscami całe połamane połacie drzew, jak po przejściu trąby powietrznej.













 Dalej połamane betonowe słupy, powyginane znaki drogowe, w samym Żninie nawet nie oparł się komin od cukrowni - złamał się w połowie.






A ponieważ nastał czas żniw, to rolnicy sami przygotowali dla siebie śmiertelne niebezpieczeństwo. Te malownicze "szpulki" słomy, które tak pięknie wyglądają na zdjęciach, podczas tak potężnego wiatru zaczęły toczyć się po polu. Rozpędzone przedzierały się w kierunku asfaltu. Część z nich zatrzymała się w rowie, lecz część przeleciała przez jeden rów, potem przez asfalt i przez kolejny rów, pod górkę i zatrzymała się na płotach ludzkich gospodarstw. Wielkie szczęście, że nikt tamtędy nie jechał...






Właściwie to sama nadal nie mogę uwierzyć, że nic, absolutnie nic nam się nie stało, że nie ma żadnych szkód. Niemniej jednak w okolicznych lasach zwierzęta znów przeżyły prawdziwy horror, znów zapewne niejedno straciło życie. I ja musiałam skrócić cierpienie pięknej dymóweczce, którą znalazłam w lesie z otwartym złamaniem prawej kości ramiennej. Niestety takie złamania są nie do naprawienia, a krzywo zrośnięte skrzydło do niczego się nie nadaje. A ponieważ jaskółki tak jak jerzyki bez lotu umierają z rozpaczy, tak było lepiej, choć i tak nie było prosto. Mam nadzieję, że teraz lata szczęśliwe gdzieś hen, wysoko...