Mijające półrocze upływa mi pod znakiem intensywnych badań
nad ludzkim mózgiem, oraz nad troistością własnego jestestwa. Z pasją odkrywam możliwości
tej galaretowatej substancji między uszami, oraz, co bardziej istotne, jej
ograniczenia. Staram się dzień po dniu osiągnąć te upragnione 100% wydajności,
ale, jak to zwykle bywa, więcej niż 10% jest zadaniem niewykonalnym. Boleśnie
odczuwam brak wbudowanych w czaszkę wentylatorów i zdecydowanie zbyt mały dysk
twardy. Niestety, w moim wypadku zapis nowych danych zawsze odbywa się kosztem
przerzucania do kosza tych starych, niekoniecznie mniej potrzebnych. Co gorsza,
żaden sklep z elektroniką nie ma w ofercie dysku zewnętrznego, który dało by
się zaadaptować do biologicznego wszczepu. Ba, nikt nawet się do tej produkcji
nie przymierza, a przecież to jest najbardziej istotna do wynalezienia rzecz na
świecie! Kupiłabym.
W tym odkrywaniu
ograniczeń mojego umysłu dość szybko dochodzę do etapu, w którym neurony
zaczynają boleć. Swoją drogą to fascynujące – ból przekaźników bólu. Sam
informuje siebie, że odczuwa ból. Idiotyczne. Tak czy siak, mózg się
przegrzewa, a z braku wentylatorów kontynuowanie pracy staje się niemożliwe –
chcę czy nie, muszę przerwać upychanie weń nikomu niepotrzebnych informacji. Na
tym etapie reakcja mózgu może być dwojaka – albo wkroczenie w stan głupawki i
denerwowanie współlokatorów zachowaniem godnym trzylatka (czytaj: turlanie się
po dywanie z psem/kotem, śmiejąc się histerycznie, tudzież mówienie wierszem),
albo etap wygaszacza ekranu, który objawia się widoczną pustką w oczach,
zawieszaniem się w drodze z punktu A do B oraz opóźnionym odpowiadaniem na
zadawane pytania, opcjonalnie gubieniem się w aktualnym wątku rozmowy. To jest
ten etap, w którym ból sprawia każda myśl, nawet ta, żeby włożyć majonez do
lodówki. Neurony wyłączają się jeden po drugim, myślenie słowami staje się w
ogóle niemożliwe, jestem w stanie co najwyżej myśleć obrazami. A najlepiej nie
myśleć.
Ale to tylko faza wstępna procesu autodestrukcji. Potem z
dnia na dzień jest już coraz gorzej. Jednostka centralna zaczyna wyrzucać z
pamięciowych szuflad nawet te potrzebne informacje, lub, w łagodniejszym
przypadku, nadpisuje stare informacje nowymi. I tak dochodzę do etapu, w którym
stoję bezradna nad rozkrojonym serem pleśniowym i zupełnie nie wiem, jak zrobić
do niego panierkę i którą stroną go położyć na patelni, żeby od razu się nie
rozpłynął. A to jest już dosyć istotna informacja dla mojego dalszego
istnienia, bo tą formę podania sera osobiście uwielbiam, a życie bez niej nie
ma dla mnie większego sensu. Wyjście do sklepu bez listy zakupów staje się
niemożliwe, nawet jeśli znajdują się na niej aż dwa produkty. A potem? A potem
jest mój ulubiony, trzeci etap, jakoś tak na 2 dni przed egzaminem – „pier*olę
nie robię”. Z czym nierozłącznie wiąże się słynne „nic nie umiem”. Mogę uparcie
wpatrywać się w skrypt, a tymczasem mój przyjaciel mózg siedzi z założonymi
neuronami i uśmiecha się kpiąco. Zwłaszcza w sytuacji, kiedy odcięłam mu dopływ
cukrów prostych pod postacią czekolady, bo nagle spojrzałam w lustro.
Z tą czekoladą wiąże się w sumie kolejne odkrycie, a
mianowicie takie, że nie jestem spójna sama ze sobą. Jest mój mózg, mój
organizm i moja dusza. I ja, która muszę wysłuchiwać ich niespełnialnej listy
sprzecznych marzeń. W skrócie wygląda to tak:
Mózg: Ależ oczywiście, że możesz, a nawet powinnaś, zjeść
całą czekoladę w przeciągu najbliższych 10 minut. Inaczej rzucam pracę i radź
sobie sama.
Organizm: Ranigast? Orzechy? Szczypior? Spacer? Tylko nie
kolejna czekolada i frytki!
Dusza: Laaaasuuu, proszę, proszę jedźmy nad Biebrzę! Tańczmy
nago w świetle księżyca, twórzmy sztukę, szukajmy kwiatu paproci!
Normalnie udaje mi się zaspokoić potrzeby całej trójki (no może poza tym tańczeniu nago w świetle księżyca), ale w
tej sytuacji potrzeby mózgu stają na pierwszym miejscu. Konsekwencje są łatwe
do przewidzenia – właśnie jestem chora, wydolność organizmu spadła do zera, a
zamiast twórczej duszy mam zagłodzone strzępki nie wiadomo czego. Weterynario,
kocham cię.
I co, egzamin, uparte tworzenie czegoś z niczego w
odpowiedzi na pytania z kosmosu (Kozy? No serio, kozy?) i w końcu upragniona od
dawna chwila odpoczynku. Ale nieeee, tak łatwo nie ma. Tym razem maj friend
brejn zaczyna zadawać coraz głupsze pytania, w stylu „dlaczego się nie uczysz, dlaczego
nic nie robisz, przecież nie możesz tak sobie siedzieć i scrollować fejsbuka!”
a w odpowiedzi na moją potrzebę odespania wszystkiego budzi mnie, jak co dzień,
o 5 rano. Brejn, aj low ju.
Także tego, do świąt mam wolne, ewentualne poprawy dopiero
13 stycznia, a potem rozdział trzeci mojej ostatecznej wojny z weterynarią,
czyli egzamin z psiokotów. Ale to już postaram się przepisać na dysk twardy z
pamięci krótkotrwałej, w końcu przyda mi się bardziej niż leczenie kulawki
zanokcicowej owcy albo zatkania ksiąg krowy.