środa, 22 czerwca 2016

To już jest koniec...

...koniec mojej sesyjnej męki oczywiście :) Zostałam przykuta na kilkanaście dni do książek i ledwo starczało czasu, żeby gdziekolwiek się ruszyć. Ale już zameldowałam się na powrót w Toruniu, kwestia teraz tylko czy do września, czy do października :)

Niemniej jednak zamierzam trochę odżyć. Przede mną już za 4 dni wycieczka z kołem entomologicznym na Pogórze Przemyskie w okolice Nowosiółek Dydyńskich na całe 10 dni, więc miejmy nadzieję że przywiozę stamtąd mnóstwo pięknych zdjęć i może jakieś ciekawe ptasie obserwacje, przy okazji poszukiwania chrząszczy i motyli. A potem - chwila na trenowanie ciała, czyli bierzemy się solidnie za rowerowanie ( na razie mój limit to żałosne 20 km, ale mam nadzieję że podciągnę chociaż do 60! To jest mój minimalny cel na te wakacje... Tylko najpierw trzeba rower doprowadzić do życia, bo zdążył obumrzeć!) i pod koniec lipca wyjazd w Słowackie Tatry, do Słowackiego Raju. W Tatrach liczę po cichu na orzechówkę...

Pierwszy więc miesiąc wakacji odpoczywam umysłowo a trenuję ciało, a potem małą zmiana - trzeba odbyć praktyki (te mniej przyjemne - rzeźniane, i te zdecydowanie bardziej przyjemne - kliniczne, u weterynarza który zajmuje się zwierzętami futerkowymi, gadami i ogólnie egzotykami, czyli tym, co mnie w weterynarii najbardziej kręci). Także liczę na to, że poza 10 dniami spędzonymi przy krowich zwłokach to będą całkiem przyjemne 3 miesiące :) A może i we wrześniu wybiorę się na Akcję Bałtycką, jak czasu starczy...

A poniżej - zdjęcie z wypadu do Gruzji 2 lata temu, jedno z najpiękniejszych miejsc świata, z tak czystym i rześkim powietrzem, jakim jeszcze nigdy nie oddychałam! Biały szczyt to Kazbek :) Tak na dobre rozpoczęcie wakacji :)


środa, 8 czerwca 2016

Rozmowy międzygatunkowe

W poprzednim poście postawiłam na moją ulubioną łąkę, dziś będzie typowo zoologicznie. Owy dzień był idealny, jeśli chodzi o zwierzynę wszelaką. Już od progu, jeszcze przy słabym świetle, powitały mnie flegmatyczne zające. Właściwie to tacy myśliciele, niemalże jak buddyjscy mnisi - siedzą sobie dumnie na skraju lasu i wpatrują się w pole. Iść, czy nie iść? Może zjeść to źdźbło, a może nie? O, a tam człowiek idzie. Może uciec? A może nie? A może pójdzie dalej, cobym swych delikatnych skoków nie musiał nadwyrężać?



I te ich niesamowite ślepia... W ogóle cała ich sylwetka jest dosyć niezwykła, jakoś tak nic za bardzo tam do siebie nie pasuje, przynajmniej w moim odczuciu. O, taki królik jest spójny. Sarna jest spójna, borsuk też. A zając? Jest... dziwny.

Z rana najbardziej niesamowite są mgły. Niby zawsze są w tych samych, dobrze mi znanych miejscach, zawsze są podobne w kształcie, ale jednak zawsze wzbudzają zachwyt.


A najbardziej lubię to pasmo mgły, które tworzy się nad dolinką na polu. Tak jakby ktoś postawił tam dach na niewidocznych filarach, albo oddzielił równą kreską ziemie od nieba.
A pod dachem tym pasła się sarna.






Dalej kolejny szarak, który dał się podejść jeszcze bliżej.



Niby taki chojrak, a jednak nogę dał. Ale odbiegł właściwie tak od niechcenia, kawałeczek, i znów usiadł. I tak mnie prowadził drogą dobrych kilkaset metrów, Może żebym nie wpatrywała się tak w tą drugą stronę pola, gdzie łaziły żurki z małym strusiem? Niestety na tyle daleko, że ze zdjęć nici.



Na mojej łące również spotkałam sarnę, a właściwie dwie, z czego jedną znikającą.



Dlaczego znikającą? Otóż lawiruję między tymi młodymi choineczkami i widzę, jak chodzi sobie na otwartej przestrzeni. Dzieliła mnie od niej jedna młoda brzózka, mająca jeszcze gałęzie do samej ziemi. Zaczęłam więc podchodzić po cichutku, cichuteńku, cały czas tak, żeby zasłaniała mnie brzoza. Sama siebie nie słyszałam jak idę, więc myślę że ona też raczej mnie nie słyszała, a wiatru nie było. I skradam się i powoli wychylam zza drzewa... Pusto! Aż zgłupiałam, bo zdawać by się mogło, że mam ją w zasadzie cały czas na oku i wszystkie ewentualne trasy jej ucieczki, a tu taka niespodzianka. Ale! Zając czekał :)


Kiedy ruszyłam dalej, mogłam się pozachwycać  świtem w lesie...





Za lasem z linii energetycznej obserwował mnie gąsiorek, a tuż nad uszami przelatywały jerzyki. Doprawdy, niesamowite uczucie, kiedy człowiek może usłyszeć, jak wiatr świszcze w jerzykowych lotkach! Jerzyki to zdecydowanie moje ulubione ptaki. Mają taką lekkość lotu, taką radość w tych ich podniebnych figurach! Zwłaszcza w miastach pokazują najlepiej, na co ich stać. Na moim osiedlu często dobierają się w 3-4 ptaki i lecą z niesamowitą prędkością prosto na ścianę budynku. I mogłoby się wydawać, że katastrofa gotowa - skądże znowu! Nagły zwrot w górę, dosłownie milimetry przed ścianą, tak, że muskają piórami o tynk, a wszystko to z radosnym jerzykowym krzykiem! Jakże im wtedy zazdroszczę... Jeśli reinkarnacja istnieje, to ja chcę być po śmierci jerzykiem!




Aż na koniec tej bosej wędrówki pogawędziłam sobie z koziołkiem. Spłoszyłam najpierw nieumyślnie stadko 4 saren w lesie, ale rogate macho zostało na polu. Starałam się zagrać powoli i z rozmysłem, żeby zrobić mu jakieś przyzwoite zdjęcia. Lekki niepokój w jego oczach był, trochę przestępował z nogi na nogę, ale nie wiedział za bardzo, o co chodzi.


A ja po cichu, boso po miękkim mchu spokojnie zmierzałam w jego kierunku, pod osłoną brzóz. Koziołek nie wytrzymał napięcia, nerwowo zabeczał. "Ktoś ty?" - zapytał po swojemu. To mu odpowiedziałam, w podobnym dialekcie, ale z nieco innym akcentem, że ja. Znaczy ja, piękna młoda sarenka i że ja nic złego, tak tu się tylko pasę, korę ogryzam, takie tam. To się uspokoił.


Ale gdy tylko zwiesił głowę, ja podeszłam znów kilka kroków w stronę pola. I znów - ślepia w moim kierunku, znów pytające beknięcie  - " któż tam???"

 I takoż znowu, po moim zapewnieniu że ja niewinna, młoda sarnia panna co to kwiatki i zioła zbiera i wcale mnie nie interesują jakieś tam koziołki czy inne płowe zwierzyny, zajął się posiłkiem. Niestety, jak to mawiają, do 3 razy sztuka. Za trzecim razem nie było już dyskusji, już nie miałam okazji kłamać, gdyż ostatecznie zdradziły mnie suche liście. O ile wcześniej udawało mi się iść bezszelestnie, omijając szyszki, gałęzie i korzystając z miękkiego podbicia mych stóp, to teraz, zajęta uwodzeniem rogatego panicza, nie zauważyłam suchych brzozowych listków, których odgłos zgniatania był głośniejszy niż wystrzał z armaty... I mój prześliczny panicz płowogrzbiety, o pięknych jak noc czarnych ślipiach, w las pomknął, muskając li i jedynie koniuszkami raciczek bujne złote kwiecie, a ja już już prawie chciałam biec za nim, już mi tęskno było do niego, już planowałam wspólne koźlęta... Ale sobie rychło w czas przypomniałam, żem nie sarna, ino dziewoja bosonoga, a na dodatek głodna!



A że zbliżała się już ósma, to czas było powoli wracać, jeszcze tylko kilka kilometrów marszu przez poranne lasy, obmycie zmęczonych stóp w kałuży iii... można zacząć dzień ;)



poniedziałek, 6 czerwca 2016

Brzozy, trawy i świt...

W ubiegły weekend wybrałam się znów na naszą działkę. Krótko, ale jeden poranek na poranne wyjście się znalazł. Natura dała mi nareszcie to, na co tak czekałam, czyli delikatne niebo, mgły nad polami i piękne, brzoskwiniowe światło wschodu Słońca. No i zwierzęta... Myślę, że wypad mój rozbiję na kilka postów, bo zdjęć napstrykałam zdecydowanie za dużo!

Cóż, lato zbliża się wielkimi krokami, słońce od dawna nagrzewa ziemię do odpowiednich temperatur, jest to więc najlepszy czas na leśne bosochodzenie. Teraz jest jeszcze fajnie - nawet w południe kujawskie piaski nie nagrzewają się do aż tak wysokich temperatur. W lipcu jest już mniej przyjemnie - nie raz poparzyłam sobie stopy wędrując ścieżkami na skraju lasów. A właściwie to biegnąc - na swobodny marsz temperatura piasku była zbyt wysoka! Tymczasem od wiosny aż do pełni lata można się bez skrępowania cieszyć chodzeniem bez butów. I jest to o wiele, wiele przyjemniejsze niż przemierzanie lasu w jakichkolwiek butach, a zwłaszcza ciężkich i gorących traperach. Idę sobie i czuję delikatny piaseczek przesypujący się nad stopami, czuję wilgoć i miękkość mchu po deszczu, mogę bez skrępowania wytaplać moje stopy w każdej kałuży, a potem obmyć w zroszonej porannej łące. Nie jest mi w stopy za gorąco, nie mam ich skrępowanych żadnymi sznurowadłami, a jak mi się lekko wtedy idzie! Już nie mówiąc o tym, jaką niewyobrażalną radość sprawia bosy sprint po leśnych ścieżkach! To takie samo wrażenie jak ściągnięcie grubych skórzanych rękawic z dłoni w środku lata. No, i dla tropicieli zwierzyny dodatkowy plus - chodzi się o wiele, wiele ciszej. No i nie ma ryzyka, że złamiemy nieopatrznie jakąś gałązkę :)

Maszerując więc i spotykając coraz to nowych mieszkańców lasu dotarłam oczywiście w moje ulubione miejsce, które już tu niedawno przedstawiałam. I tym razem było wszystko, czego potrzebowałam do udanego uwiecznienia mojej miłości!


 Z początku jeszcze trochę mgliście, niewyraźnie, delikatnie...



Potem coraz bardziej kolorowo. Ciemnozielone igły, rudy brąz starych traw i jasny seledyn młodych liści - niesamowite połączenie!




  I brzózki, i iglaki, mały labirynt młodych drzewek - uwielbiam!




 A stare brzozy, niczym nie skrępowane, wyciągają do nieba swoje delikatne, zielone korony. 





Ostre światło, leciutka mgiełka, luźne zadrzewienia - no powiedzcie, jak tu nie kochać takich widoków? 








A po bieganiu po łące nie ma nic lepszego, niż usiąść pod drzewem i zjeść śniadanie w najpiękniejszych z możliwych okolicznościach przyrody, słuchając śpiewu wilgi i szczekania koziołków w tle.


C.D.N...