sobota, 21 listopada 2015

Kruki

Dzisiejszy dzień był wyjątkowo słoneczny, od rana ostre promienie słońca raziły w oczy - pogoda o której marzyłam przez cały listopad. Idealna na wypad do lasu. Jednakże plany były zupełnie inne - trzeba w końcu odwiedzić Artura, Basię i Stefana, po dwutygodniowej przerwie. Kruka Artura, kruczycę Baśkę i wronę Stefana - jednych z wielu podopiecznych ptasiego azylu, a jednocześnie jednych z bardzo nielicznych, które zasłużyły na imię.

Zacznijmy od Artura. Był z tej trójki tutaj najwcześniej - skazany na dożywocie ze względu na nieuleczalny uraz barku, uniemożliwiający mu latanie. Szczerze mówiąc - na samym początku naszej znajomości (czyli 2 lata temu, kiedy to po raz pierwszy trafiłam w to cudowne miejsce) raczej nie zaiskrzyło między nami. Ot, czarne, wredne ptaszysko, panicznie bojące się ludzi, mimo że w azylu spędził już trochę czasu. Jedyne co potrafiłam o nim powiedzieć to to, że uprzykrza mi sprzątanie w jego wolierze, latając dziko w tę i z powrotem  nad moją  głową. I że raczej się go boję. Moje wizyty w jego klatce były zdecydowanie krótkie, a wejście do niego i danie mu jedzenia było najgorszą częścią porannego obrządku. Jednakże, jak się pewnie domyślacie, nastąpiła zmiana. Bo przybyła kobieta. Baśka.

A była to kobieta w czarnej sukni... No dobra, w małej czarnej.

Basia - kruk względnie oswojony z człowiekiem, bez połowy dolnego dzioba, spokojnie jedzący ludziom z ręki. Względnie komunikatywna, mająca jednak swoje humory i własne zdanie na pewne sprawy. Jako że Artur był długo sam, Baśka została umieszczona w oddzielnej wolierze - oba ptaki nie widzą siebie, mogą tylko porozumiewać się za pomocą głosu. I co? Cud. Artur, wielki panikarz, nagle zaczyna nawiązywać kontakt z człowiekiem. Zaczyna z nim gadać. Zmieniłam całkiem o nim zdanie. Teraz to do niego idę najchętniej, to u niego spędzam najwięcej czasu.

Artur jest nieśmiały. Boi się gwałtowniejszych ruchów. Nie ufa nowo poznanym ludziom. Boi się obcych przedmiotów. Dlatego też sfilmowanie jego rozmów to dosyć kłopotliwa sprawa - od razu milknie i się denerwuje. Muszą więc wam wystarczyć moje słowa. Do Artura trzeba podchodzić z cierpliwością, wielką cierpliwością, a cierpliwość ta na pewno zostanie nagrodzona. Kiedy wchodzę do jego woliery, staję z boku, niemalże nieruchomo. Daję mięso na przełamanie lodów i rozpoczynam konwersację. I zaczyna się - mieszanina krakania, kląskania, gwizdania i innych dźwięków, których nie jestem w stanie nawet nazwać. I ja gadam, i on, z tym, że mój kruczy jest dosyć łamany i nie bardzo wiem, co mówię. Ale, co najbardziej fascynujące - zdaje się, że z kolei u niego każdy dźwięk ma określone znaczenie. Zaczyna się zawsze od czegoś, co przypomina pomieszanie kląskania z czkawką (na prawdę, nie wiem jak to nazwać) wydawanego w towarzystwie nastroszonych piór na głowie - coś, co mim zdaniem jest wyrazem niepokoju - "super, masz mięso, ale trochę się ciebie boję". Jednocześnie przygląda mi się bystrym okiem, bacznie obserwując moje ruchy. Ja oczywiście od początku paplam jak najęta, (wciąż udając posąg) wydając z siebie dźwięki (moim zdaniem) jak najmniej konfliktowe (ale co ja tam wiem...). Mija trochę czasu - zaczyna się inna gadka. Muszę tutaj zaznaczyć, że Artur bardzo lubi swoją drewnianą huśtawkę, przymocowaną do sufitu, z której zwisają brązowe koraliki. Upewniwszy się, że na prawdę nie gryzę, siada na gałęzi koło owej huśtawki i, wydając ciche dźwięki, które chyba najlepiej można opisać jako lekko kraczące "ooo-oo", zaczyna delikatnie łapać dziobem za owe koraliki. Tak jakby był to jego najcenniejszy skarb, a on sam mówił "spójrz, jakie są piękne!". Dzisiaj z kolei w jego głosie wyczułam lekki żal - zaczął lekko bujać huśtawką za pomocą dzioba i zdawało mi się, że żali się, że huśtawki nie da się dobrze bujać, bo haczy o gałąź. Nasza znajomość szczerze mówiąc dopiero się rozwija, ponieważ mogę go odwiedzać zaledwie raz w tygodniu, ale wciąż robimy postępy. O, niedawno dał mi patyczek własnoręcznie (własnodziobnie?) urwany z gałązki. Uważam to za wyjątkowo cenny prezent.

Dla odmiany Baśka to złośnica. Ewidentnie mnie nie lubi. Fajnie jest dopóki karmię ją mięsem - na inne operacje w jej boksie reaguje agresją. Jakże śmiem zmieniać jej wodę? Jakże śmiem przestawić miskę w inne miejsce? W ogóle to co ja sobie wyobrażam?!? Zawsze od niej oberwę, zawsze. Dała mi się pogłaskać jeden, jedyny raz. Chyba miała słabszy dzień. Jest za to doskonałym modelem do obserwacji rytuału chowania mięsa w różne zakamarki. Etap pierwszy - kopiemy dołek. Potem wkładamy dorwany ochłap i przysypujemy piachem. Wszystko potem przykrywamy urwanymi trawkami, liśćmi, własnymi piórami... A jak kruczysko zgłodnieje, to ubabrane w piachu mięso musi najpierw wykąpać w wodzie, no bo przecież jadła brudnego nie będzie. No i dzięki niej coraz bardziej zwracam się do tego, co pisał profesor Sokołowski - ptaki chyba traktują nadane przez nas imię nie jako imię, ale jako słowo oznaczające przywołanie. Baśka umie naśladować dźwięk swojego imienia, ale słyszę je tylko wtedy, kiedy jestem daleko, a ona się nudzi. Tak jakby wołała mnie, żebym przyszła i się nią zajęła. W porównaniu do Artura, Barbara jest mniej rozmowna - preferuje głośne krakanie pełne zniecierpliwienia, kiedy rano nikt nie idzie z mięsem, albo wielce zaaferowane krakanie połączone z machaniem skrzydłami kiedy się zdenerwuje. Ale gaworzenia nie słyszałam u niej nigdy - może dlatego, że mnie zwyczajnie nie lubi ;)

Mam to uwiecznione, a jakże!

No i został jeszcze trzeci z moich ulubieńców - Stefan, wrona bez dzioba. Ma tylko nędzne resztki. Stefan był wychowywany przez ludzi w domu, ponieważ został znaleziony jako kaleka, i któregoś dnia się znudził - został więc oddany do azylu. Jest oswojony, a jakże - zawsze dostaje ode mnie maleńkie kawałeczki jabłka lub mięska do tego swojego krzywego dzioba, co przyjmuje z wielkim zadowoleniem. Uwielbia się też kąpać we wszystkim, co przypomina wodę - jest więc permanentnie mokry, brudny, a w połączeniu z jego bezdziobną facjatą stwarza to obraz nędzy i rozpaczy. Stefan niestety nie gada i nie jest tak komunikatywny jak kruki, niemniej jednak dzielnie towarzyszy mi przy obrządku i zawsze wita mnie, kiedy wchodzę do jego woliery.

No i powiedz mu prosto w oczy, że jest brzydki. Nie da się.

Na prawdę, jestem wdzięczna losowi za to, że zaprowadził mnie w to miejsce. Dzięki temu ptaki nie są już dla mnie tylko obrazem i dźwiękiem, ale wiążą się z nimi głębsze uczucia. To, że mogę je dotknąć, że mogę poznać ich charaktery, że wiem, jak ciężki jest bocian albo jak szeroka jest paszcza jerzyków - to jest bezcenne doświadczenie. Nie patrzę już na ptaki jak na kolorowe eksponaty - one zyskały dla mnie duszę. Doprawdy, to są magiczne chwile - kiedy siedzę przy basiniej klatce, pod pachy wciskają mi się psie nosy, z góry obserwują mnie gołębie, a gdzieś tam przy karmniku uwijają się sikory. W takich chwilach na prawdę czuję, że i ja, i one, jesteśmy częścią większej całości.
Zdjęcia wstawione wyżej wygrzebałam z czeluści mojego komputera - niestety, Arturek wciąż jest zbyt płochliwy, żeby szaleć u niego ze straszliwym, czarnym sprzętem. Ale przyjdzie jeszcze taki dzień, w którym uda mi się nakręcić jego rozmowę, zobaczycie :)

piątek, 20 listopada 2015

Post trochę inny

Ech, no cóż, aktywność moja na tym blogu jest dosyć chaotyczna, ale tak to już mają lekko artystyczne dusze :) W każdym bądź razie zbieram się do napisania tej notki i zbieram, i zebrać się nie mogę. Bo materiału zdjęciowego nie mam, bo zimno, ciemno i od trzech tygodni deszczowo, bo lenistwo, praca i tak dalej... Czyli zwyczajne wymówki. Wypatruję choć odrobiny słońca, które zazwyczaj pojawia się w momencie, w którym siedzę na sali wykładowej i przysypiam z nudów. Wypatruję aury odpowiedniej do zdjęć, takiej, w której aktywność ptaków zachęciłaby mnie do wyjścia dalej niż po chleb do Żabki. I co? I nic. Albo jestem ślepa, albo pogoda gra sobie ze mną w chowanego. Wyjścia do lasu kończą się więc tylko przemoczonym ubraniem i kompletnym brakiem ptasich obserwacji, nie mówiąc już o zdjęciach.
Na szczęście zostają jeszcze ptaszki stacjonarne. Parapetowe pamajki. Idealny model dla ludzi leniwych i lubiących ciepełko. Model odznaczający się wyjątkową odwagą, obojętnością na obecność podekscytowanego kota i uradowanego człowieka po drugiej stronie szyby. Model ładny, kolorowy, skoczny, napędzany niezbyt drogim paliwem - jednym słowem Parus major.



I codziennie wstaję sie odrobinę lepiej. Ale i wyjść z domu na uczelnię o wiele trudniej.