czwartek, 17 grudnia 2015

Szarość i biel

Dzisiejszy krótki wypad nie zaliczałam z początku do szczególnie udanych. Spodziewałam się więcej, spodziewałam się szronu takiego jaki był wczoraj, lekkich przebłysków słońca, a przede wszystkim ptaków. Cóż, pogoda, jak to zwykle bywa, kiedy mamy zaplanowany super wypad, nie rozpieściła. Mglisto. Mży. Temperatura powyżej zera, więc zapomnijmy o jakimkolwiek malowniczym szronie. Niemniej jednak, niezrażona, spakowałam herbatę w termosie, sprzęt optyczny, kanapki i dzielnie ruszyłam na podbój stawów w Tylkówku.
Skład gatunkowy ptaków był właściwie jednolity - stado łabędzi krzykliwych przemieszane z licznymi krzyżówkami. Plus przelatująca czapla siwa. To wszystko. Żadnych wróblaków ( nie dziwię się, sama bym się z krzaczorów nie ruszała w taką pogodę, gdybym ptakiem była), żadnych drapoli, nawet pół bielika ani jakiejś ciekawszej kaczki. Niemniej jednak to wszystko miało swój niewątpliwy klimat i urok. I chociaż Słońce przykryte było grubą warstwą chmur, to dzięki temu świat zyskał szczególną barwę. Wszędzie panowała ta specyficzna miękka szarość, która zlewała wszystko w jednolitą całość. Na tle szarego nieba szare drzewa, na szarej wodzie szare trzciny, szare kaczki i... białe łabędzie. Ta biel zmieniła wszystko. W połączeniu z ich nostalgicznymi krzykami (Pewna osoba śmieje się ze mnie, że dla mnie dużo ptasich głosów brzmi nostalgicznie... Wina jesieni?) stwarzało to niesamowity obraz. Nic się nie rusza, kropelki deszczu tworzą delikatne kręgi na wodzie, a one siedzą i dodają sobie otuchy tymi miękkimi głosami. Bo przecież wyjdzie słońce, prawda?












Przydał by się kolor na koniec, prawda? To proszę. Niech będzie trochę mniej szaro.


piątek, 11 grudnia 2015

Bezruch.

Wchodzę do lasu. Cisza. Cisza absolutna. Cisza, której nie zakłóca najmniejszy powiew wiatru, najlżejszy odgłos spadającej kropli, najbardziej delikatny zaśpiew sikorek. Cisza, w której bicie własnego serca staje się hałasem nie do zniesienia, w której lekki szelest liści pod butami brzmi jak wichura, a trzask gałązki niesie się po lesie jak grom. Całkowity, absolutny bezruch. Zdaje się, że las zasnął. Zmęczony dniem wczorajszym zapomniał się obudzić, albo właśnie dusza lasu grzeje gdzieś drewniane kości przy piecu, zostawiając wszystko w tyle. Rozumiem go. Ja także jestem zmęczona nauką, nie mogłam przez ostatnie tygodnie postawić nawet stopy w lesie, a teraz w końcu znalazł się czas na mały spacer. Mój stan umysłu idealnie wpasowuje się w nastrój lasu - tu cisza, i tam cisza. Łączę się z lasem w tej pustce, po raz pierwszy od wielu dni nabierając kolejnego oddechu.


Jedyną spotkaną przeze mnie żywą istotą (pomijając oczywiście całe królestwo roślin i grzybów) był grzywacz. Zawsze zachwyca mnie to, jak bardzo pasuje on do leśnego krajobrazu. W mieście widuje się go i traktuje jak zwykłego gołębia, tyle tylko, że trochę większego. Tymczasem tutaj zdaje się, że odnajduje on tą zgubioną część siebie. Tą dzikość, nieufność... Bardzo lubię grzywacze. Nie tylko za ich wygląd, ale też za charakter. Są bardzo spokojne, opanowane, powiedziałabym wręcz, że dystyngowane. To są gołębie przez duże G. Kiedy się je trzyma w ręku, rzadko kiedy protestują, nie okazują agresji. Są bardzo cierpliwymi pacjentami, a młode grzywacze karmi się znacznie przyjemniej niż klasyczne, miejskie gołębie. Są po prostu przeurocze.


Idąc, podziwiałam zmienione oblicze lasu. Powalone drzewa i konary listopadowymi wichurami upodobniły las, choć w nikłym stopniu, do naturalnej puszczy. Bardzo lubię taki chaos, z gałęziami, liśćmi, trawami, przeplatającymi się nawzajem, tworzącymi niepowtarzalne wzory. Jedyne nad czym ubolewam to to, że owy chaos tak trudno oddać na fotografii. Tutaj mogłyby pomóc chyba jedynie zdjęcia 3D.







Ponury nastrój stagnacji sprawia, że mózg zaczyna widzieć różne dziwne rzeczy, różne kształty, zaczyna interpretować świat po swojemu... Ot, na przykład niżej  - czaszka?


O, a tym drzewom nie mogłam nie zrobić zdjęcia - na myśl od razu przyszło mi odliczanie dni przez więźniów i rysownie kresek na ścianach celi... Hmm, czas na psychiatrę?


A tak już na poważnie. Mimo, że pozornie nie dzieje się w tym lesie nic, i niektórzy mogliby pomyśleć, że nie warto do niego chodzić - warto. Czasem i taki bezruch się przydaje. Nie angażują nas bowiem dodatkowe bodźce, więc widzimy więcej. Zauważamy korę, liście, grzyby, czyli wszystkie te szczegóły, które normalnie giną gdzieś pośród majowej zieleni i radosnego ptasiego śpiewu. Któż będzie podziwiał odcienie kory drzew, kiedy wkoło pełno pięknych kwiatów? Nikt. Tymczasem teraz, kiedy liści już nie ma, z nieba płynie jednolicie szare światło, można na nowo dostrzec to wszystko, co jest de facto filarem lasu. Kolory, odcienie, faktury. Stonowane, zlewające się ze sobą, a jednak tak bardzo różnorodne. W takiej ciszy, bez żalu, że coś przeoczymy, można zamknąć oczy i skupić się na dźwięku, dotyku, zapachu. To przecież balsam na nasze przeciążone miejskimi bodźcami zmysły. Prawdziwe lekarstwo.



Tyle że, proszę państwa, czasem te detale bardzo psują nastrój. Choć czasem ze względu na ilość przestają być detalami. O czym mówię? O śmieciach. Niestety - gdzie człowiek, tam śmieci. I to, o dziwo, nie tylko przy uczęszczanych szlakach niedzielnych spacerów. Zawsze jestem niezmiernie zdziwiona, kiedy przedzierając się przez największe chaszcze, bagna, przez agresywne pędy jeżyn, docierając w miejsca, gdzie normalny zjadacz chleba na prawdę nie ma po co iść, znajduję puszki po piwie. Papierki po batonikach. Kto, do licha, zadaje sobie tyle trudu, żeby wyrzucić to w takim miejscu? Kto w ogóle w takie miejsca chadza, poza fotografami i przyrodnikami (których nie podejrzewam o zostawianie za sobą takich niespodzianek)? I tak jak na zdjęciu poniżej - krajobraz piękny, ale - tadam - na widoku przepiękna butelka PET. Już chciałam podejść i zabrać, usunąć z kadru - ale nie. Bo tak na prawdę wygląda polski las. Usuwanie tego ze zdjęć niczego nie zmieni, skoro pięć metrów za kadrem leżą stosy worków ze śmieciami...


Co na koniec? Coś, co jest chyba w stanie doprowadzić do jeszcze większego wariactwa, a co najmniej zawrotów głowy - torfowiska! Ten, kto kiedykolwiek chodził po tym falującym dywanie roślin ten wie, jakie to dziwne uczucie. Człowiek idzie i nie wie, czy to ziemia się rusza, czy to on traci równowagę - błędnik zaczyna wariować :) Ale pomijając te drobne niedogodności (albo i frajdę, zależy co kto lubi) oraz coraz bardziej namakające buty - jest pięknie. Zostawiam was więc z torfowiskiem, z ciszą, nastrojem wytchnienia i spokoju. Obyście sami znaleźli ulgę w takim lesie :) I nie znajdowali takich błękitnych kwiatków, jak wyżej.




sobota, 21 listopada 2015

Kruki

Dzisiejszy dzień był wyjątkowo słoneczny, od rana ostre promienie słońca raziły w oczy - pogoda o której marzyłam przez cały listopad. Idealna na wypad do lasu. Jednakże plany były zupełnie inne - trzeba w końcu odwiedzić Artura, Basię i Stefana, po dwutygodniowej przerwie. Kruka Artura, kruczycę Baśkę i wronę Stefana - jednych z wielu podopiecznych ptasiego azylu, a jednocześnie jednych z bardzo nielicznych, które zasłużyły na imię.

Zacznijmy od Artura. Był z tej trójki tutaj najwcześniej - skazany na dożywocie ze względu na nieuleczalny uraz barku, uniemożliwiający mu latanie. Szczerze mówiąc - na samym początku naszej znajomości (czyli 2 lata temu, kiedy to po raz pierwszy trafiłam w to cudowne miejsce) raczej nie zaiskrzyło między nami. Ot, czarne, wredne ptaszysko, panicznie bojące się ludzi, mimo że w azylu spędził już trochę czasu. Jedyne co potrafiłam o nim powiedzieć to to, że uprzykrza mi sprzątanie w jego wolierze, latając dziko w tę i z powrotem  nad moją  głową. I że raczej się go boję. Moje wizyty w jego klatce były zdecydowanie krótkie, a wejście do niego i danie mu jedzenia było najgorszą częścią porannego obrządku. Jednakże, jak się pewnie domyślacie, nastąpiła zmiana. Bo przybyła kobieta. Baśka.

A była to kobieta w czarnej sukni... No dobra, w małej czarnej.

Basia - kruk względnie oswojony z człowiekiem, bez połowy dolnego dzioba, spokojnie jedzący ludziom z ręki. Względnie komunikatywna, mająca jednak swoje humory i własne zdanie na pewne sprawy. Jako że Artur był długo sam, Baśka została umieszczona w oddzielnej wolierze - oba ptaki nie widzą siebie, mogą tylko porozumiewać się za pomocą głosu. I co? Cud. Artur, wielki panikarz, nagle zaczyna nawiązywać kontakt z człowiekiem. Zaczyna z nim gadać. Zmieniłam całkiem o nim zdanie. Teraz to do niego idę najchętniej, to u niego spędzam najwięcej czasu.

Artur jest nieśmiały. Boi się gwałtowniejszych ruchów. Nie ufa nowo poznanym ludziom. Boi się obcych przedmiotów. Dlatego też sfilmowanie jego rozmów to dosyć kłopotliwa sprawa - od razu milknie i się denerwuje. Muszą więc wam wystarczyć moje słowa. Do Artura trzeba podchodzić z cierpliwością, wielką cierpliwością, a cierpliwość ta na pewno zostanie nagrodzona. Kiedy wchodzę do jego woliery, staję z boku, niemalże nieruchomo. Daję mięso na przełamanie lodów i rozpoczynam konwersację. I zaczyna się - mieszanina krakania, kląskania, gwizdania i innych dźwięków, których nie jestem w stanie nawet nazwać. I ja gadam, i on, z tym, że mój kruczy jest dosyć łamany i nie bardzo wiem, co mówię. Ale, co najbardziej fascynujące - zdaje się, że z kolei u niego każdy dźwięk ma określone znaczenie. Zaczyna się zawsze od czegoś, co przypomina pomieszanie kląskania z czkawką (na prawdę, nie wiem jak to nazwać) wydawanego w towarzystwie nastroszonych piór na głowie - coś, co mim zdaniem jest wyrazem niepokoju - "super, masz mięso, ale trochę się ciebie boję". Jednocześnie przygląda mi się bystrym okiem, bacznie obserwując moje ruchy. Ja oczywiście od początku paplam jak najęta, (wciąż udając posąg) wydając z siebie dźwięki (moim zdaniem) jak najmniej konfliktowe (ale co ja tam wiem...). Mija trochę czasu - zaczyna się inna gadka. Muszę tutaj zaznaczyć, że Artur bardzo lubi swoją drewnianą huśtawkę, przymocowaną do sufitu, z której zwisają brązowe koraliki. Upewniwszy się, że na prawdę nie gryzę, siada na gałęzi koło owej huśtawki i, wydając ciche dźwięki, które chyba najlepiej można opisać jako lekko kraczące "ooo-oo", zaczyna delikatnie łapać dziobem za owe koraliki. Tak jakby był to jego najcenniejszy skarb, a on sam mówił "spójrz, jakie są piękne!". Dzisiaj z kolei w jego głosie wyczułam lekki żal - zaczął lekko bujać huśtawką za pomocą dzioba i zdawało mi się, że żali się, że huśtawki nie da się dobrze bujać, bo haczy o gałąź. Nasza znajomość szczerze mówiąc dopiero się rozwija, ponieważ mogę go odwiedzać zaledwie raz w tygodniu, ale wciąż robimy postępy. O, niedawno dał mi patyczek własnoręcznie (własnodziobnie?) urwany z gałązki. Uważam to za wyjątkowo cenny prezent.

Dla odmiany Baśka to złośnica. Ewidentnie mnie nie lubi. Fajnie jest dopóki karmię ją mięsem - na inne operacje w jej boksie reaguje agresją. Jakże śmiem zmieniać jej wodę? Jakże śmiem przestawić miskę w inne miejsce? W ogóle to co ja sobie wyobrażam?!? Zawsze od niej oberwę, zawsze. Dała mi się pogłaskać jeden, jedyny raz. Chyba miała słabszy dzień. Jest za to doskonałym modelem do obserwacji rytuału chowania mięsa w różne zakamarki. Etap pierwszy - kopiemy dołek. Potem wkładamy dorwany ochłap i przysypujemy piachem. Wszystko potem przykrywamy urwanymi trawkami, liśćmi, własnymi piórami... A jak kruczysko zgłodnieje, to ubabrane w piachu mięso musi najpierw wykąpać w wodzie, no bo przecież jadła brudnego nie będzie. No i dzięki niej coraz bardziej zwracam się do tego, co pisał profesor Sokołowski - ptaki chyba traktują nadane przez nas imię nie jako imię, ale jako słowo oznaczające przywołanie. Baśka umie naśladować dźwięk swojego imienia, ale słyszę je tylko wtedy, kiedy jestem daleko, a ona się nudzi. Tak jakby wołała mnie, żebym przyszła i się nią zajęła. W porównaniu do Artura, Barbara jest mniej rozmowna - preferuje głośne krakanie pełne zniecierpliwienia, kiedy rano nikt nie idzie z mięsem, albo wielce zaaferowane krakanie połączone z machaniem skrzydłami kiedy się zdenerwuje. Ale gaworzenia nie słyszałam u niej nigdy - może dlatego, że mnie zwyczajnie nie lubi ;)

Mam to uwiecznione, a jakże!

No i został jeszcze trzeci z moich ulubieńców - Stefan, wrona bez dzioba. Ma tylko nędzne resztki. Stefan był wychowywany przez ludzi w domu, ponieważ został znaleziony jako kaleka, i któregoś dnia się znudził - został więc oddany do azylu. Jest oswojony, a jakże - zawsze dostaje ode mnie maleńkie kawałeczki jabłka lub mięska do tego swojego krzywego dzioba, co przyjmuje z wielkim zadowoleniem. Uwielbia się też kąpać we wszystkim, co przypomina wodę - jest więc permanentnie mokry, brudny, a w połączeniu z jego bezdziobną facjatą stwarza to obraz nędzy i rozpaczy. Stefan niestety nie gada i nie jest tak komunikatywny jak kruki, niemniej jednak dzielnie towarzyszy mi przy obrządku i zawsze wita mnie, kiedy wchodzę do jego woliery.

No i powiedz mu prosto w oczy, że jest brzydki. Nie da się.

Na prawdę, jestem wdzięczna losowi za to, że zaprowadził mnie w to miejsce. Dzięki temu ptaki nie są już dla mnie tylko obrazem i dźwiękiem, ale wiążą się z nimi głębsze uczucia. To, że mogę je dotknąć, że mogę poznać ich charaktery, że wiem, jak ciężki jest bocian albo jak szeroka jest paszcza jerzyków - to jest bezcenne doświadczenie. Nie patrzę już na ptaki jak na kolorowe eksponaty - one zyskały dla mnie duszę. Doprawdy, to są magiczne chwile - kiedy siedzę przy basiniej klatce, pod pachy wciskają mi się psie nosy, z góry obserwują mnie gołębie, a gdzieś tam przy karmniku uwijają się sikory. W takich chwilach na prawdę czuję, że i ja, i one, jesteśmy częścią większej całości.
Zdjęcia wstawione wyżej wygrzebałam z czeluści mojego komputera - niestety, Arturek wciąż jest zbyt płochliwy, żeby szaleć u niego ze straszliwym, czarnym sprzętem. Ale przyjdzie jeszcze taki dzień, w którym uda mi się nakręcić jego rozmowę, zobaczycie :)

piątek, 20 listopada 2015

Post trochę inny

Ech, no cóż, aktywność moja na tym blogu jest dosyć chaotyczna, ale tak to już mają lekko artystyczne dusze :) W każdym bądź razie zbieram się do napisania tej notki i zbieram, i zebrać się nie mogę. Bo materiału zdjęciowego nie mam, bo zimno, ciemno i od trzech tygodni deszczowo, bo lenistwo, praca i tak dalej... Czyli zwyczajne wymówki. Wypatruję choć odrobiny słońca, które zazwyczaj pojawia się w momencie, w którym siedzę na sali wykładowej i przysypiam z nudów. Wypatruję aury odpowiedniej do zdjęć, takiej, w której aktywność ptaków zachęciłaby mnie do wyjścia dalej niż po chleb do Żabki. I co? I nic. Albo jestem ślepa, albo pogoda gra sobie ze mną w chowanego. Wyjścia do lasu kończą się więc tylko przemoczonym ubraniem i kompletnym brakiem ptasich obserwacji, nie mówiąc już o zdjęciach.
Na szczęście zostają jeszcze ptaszki stacjonarne. Parapetowe pamajki. Idealny model dla ludzi leniwych i lubiących ciepełko. Model odznaczający się wyjątkową odwagą, obojętnością na obecność podekscytowanego kota i uradowanego człowieka po drugiej stronie szyby. Model ładny, kolorowy, skoczny, napędzany niezbyt drogim paliwem - jednym słowem Parus major.



I codziennie wstaję sie odrobinę lepiej. Ale i wyjść z domu na uczelnię o wiele trudniej.

piątek, 13 lutego 2015

Wycieczka do ujścia Drwęcy

  Plan był prosty. Wstać przed świtem, spakować co trzeba, wsiąść do autobusu i ruszyć do lasu. Następnie ustaloną wcześniej  trasą dotrzeć do Drwęcy, potem z jej biegiem do Wisły i stamtąd kierować się w kierunku domu. Planowana trasa - około 15 km, więc całkiem przyzwoity spacerek.
 Problem pierwszy - wstać. Zgodnie z prawami fizyki, rano przyciąganie łóżka jest większe niż lasu, gdyż las jest zdecydowanie dalej niż własne leże. Poza tym w nocy niektóre frakcje prześcieradła zmieniają się w substancję samoprzylepną, która dodatkowo wędruje gdzieś w okolice powiek. Walka z lenistwem i marudzeniem była zacięta, ale w końcu moje stopy stanęły (w miarę) pewnie na podłodze.
  Problem drugi - brak mapy. Kiedy już dojechałam autobusem na miejsce okazało się, że rozkład ścieżek w lesie nie do końca odpowiada temu, co zapamiętałam z map w internecie. Miało być prosto. Wyznaczyłam sobie trasę, którą przeszedłby nawet przedszkolak. Ale co z tego, skoro nie mogłam ustalić, który z tych wszystkich początków dróg jest tym właściwym? Moja fotograficzna pamięć tym razem zawiodła. W końcu machnęłam na to ręką. Sięgnęłam po sprawdzony i niezawodny sposób nawigacji w lesie  - "idziemy gdzieś tam, na czuja". Zawsze działa.
  Kiedy zaczynałam wędrówkę, była szarówa. Lekko mglisty poranek, bezchmurny, z perspektywami na piękny dzień. A do tego w nocy przyszedł mróz, toteż wszędzie osiadł piękny szron. "Jest dobrze!" Pomyślałam sobie i ruszyłam żwawo przed siebie.

Las przywitał mnie tak.

Zasada numer jeden wędrowca, który jest amatorem fotografii - jeśli chcesz poruszać się w dobrym tempie, absolutnie nie bierz ze sobą aparatu fotograficznego. Najlepiej też telefonu, no chyba że dysponujesz takim bez aparatu. Robienie zdjęć bardzo, ale to bardzo spowalnia marsz. Zwłaszcza, kiedy wkoło jest tak pięknie, jak było dzisiaj. Ja na szczęście nie musiałam się nigdzie spieszyć - zero obowiązków, prowiant w plecaku... dużo prowiantu. I dobry nastrój, hej!


Dębowe liście, szron, plus światło - czego chcieć więcej?

Jak to mówi stare, słowiańskie powiedzenie, kto rano wstaje, temu bór światło daje. Czy jakoś tak. Niemniej jednak owo światło było najlepszym prezentem, jaki mogłam dzisiaj od świata dostać. Odpowiednia barwa i natężenie światła mogą zmienić zwyczajne przedmioty w coś absolutnie pięknego. Dać nowe życie drzewom, polom, łąkom... i fotografom. Chyba nawet dziesięć tabliczek czekolady nie dałoby mi tylu endorfin, co te piękne rzeczy, które widziałam dzisiaj.

Wschód słońca nad Kaszczorkiem

Tak, przedarłam się w końcu przez las. Obrałam dobry kierunek i zdążyłam akurat na wschód słońca nad wsią pod Toruniem. Odetchnęłam głęboko, popatrzyłam na kołującego myszołowa, pomyślałam trochę nad dalszą trasą i wróciłam do lasu. Tym razem podążałam jednak jego obrzeżem, mając w głowie obraz mojej przewidywanej trasy. Ach, jakie tam były widoki! Wschodzące słońce zaczęło malować świat na brzoskwiniowo, a kolor ten wchodził w piękną grę z ustępującym chłodnym światłem przedświtu. Nie muszę chyba pisać, że szłam przez ten las z uśmiechem od ucha do ucha?










W lesie byłam sama. Nie spotkałam ani jednego człowieka i jestem z tego powodu niezmiernie szczęśliwa. Czasem trzeba pobyć w ciszy, w samotności nacieszyć się pięknem Natury. Głęboko odetchnąć świeższym powietrzem, wsłuchać się w nieśmiałe jeszcze śpiewy ptaków, poczuć całym sobą siłę i spokój płynące z lasu. Zatrzymać się, bez pospiechu kontemplować widoki, odnajdywać cieszące oko szczegóły, widzieć więcej niż zwykle. To dodaje energii i skrzydeł. Daje poczucie, że jestem częścią tego świata. I daje największe na świecie spełnienie.



 Czyż to nie są najpiękniejsze diamenty świata?

Przeprawa przez las zajęła mi trochę ponad 2 godziny. Słońce stało już wysoko nad horyzontem, kiedy dotarłam nad Drwęcę, ale wciąż dawało piękne, fotograficzne światło. Niebo było mleczne, zasnute oparami unoszącymi się znad wody. Rozpraszające się światło nadawało wszystkiemu nieco tajemniczy wyraz. Z minuty na minutę jednak biel nieba ustępowała nieśmiałemu błękitowi, który zajmował coraz większe jego obszary. 




Nad rzeką wilgoci jest zawsze więcej, toteż i przymrozek piękniej przystroił roślinność. Zakwitły białe kwiaty, wyrosły ostre kolce, bure zazwyczaj rośliny przybrały piękniejszą szatę. Nie na długo niestety. Wędrujące coraz wyżej Słońce przygrzewało mocniej i mocniej, zabierając po trochu światu tą piękną biżuterię. Może to i dobrze - dzięki temu poranki są jeszcze bardziej magiczne.

 Kwiaty zimą? Czemu nie!


Wędrując tak, krok po kroku, dotarłam do głównego celu wycieczki - ujścia Drwęcy do Wisły. Widoki, które tam ujrzałam, były jak wisienka na torcie. Ale to jeszcze nie wszystko. Stojąc nad brzegiem rzeki i obserwując krajobrazy, nagle usłyszałam znajome dźwięki. Zadarłam głowę do góry szukając ich źródła i nagle je ujrzałam. Gęsi. Pierwsze w tym roku gęsi. Mieszane stado gęgawy i zbożówki, około 40 osobników. To oznacza zbliżającą się wiosnę. Tak bardzo na nią czekam! Ucieszyło mnie to ogromnie, tak samo jak spotkanie 4 czapli siwych i pierwszego w moim życiu kobuza. To się nazywa dzień!


 Ostatnie metry biegu Drwęcy.

 Z prawej Drwęca, z lewej Wisła.


Do domu wracałam cały czas brzegiem Wisły. Po drodze spotkałam zające, dwa stada saren po 5 i 6 osobników, stadko gągołów i, tradycyjnie już, kilka nurogęsi,krzyżówek, łabędzi niemych i innych ptaków, zwłaszcza wróblowatych. To był intensywny spacer. Kiedy weszłam znów między bloki, poczułam się bardzo nieswojo. Tak, jakby to las był bardziej moim domem, niż własne mieszkanie. I kto wie, może tak jest?