niedziela, 17 kwietnia 2016

Biebrznięta!

I tak nadszedł ostatni dzień naszego pobytu w tej pięknej krainie. Zamierzałyśmy jednak wykorzystać dany nam czas najlepiej jak potrafimy. Pobudka więc tuż przed świtem i szybkim krokiem nad ten kawałek Biebrzy, który mieliśmy tuż pod domem. Świt - jeden z piękniejszych, jakie widziałam... Ileż tam było w powietrzu magii! Ileż delikatności i świeżości...

Starałam się jak najlepiej wykorzystać czas, kiedy słońce było schowane wciąż za chmurami, a jednak nadawało niesamowitą barwę niebu i wodzie. Stalowe błękity i ciepłe róże grały ze sobą doskonale, tworząc niepowtarzalne klimaty.






Ptaków już mniej, po sobotnim odlocie, ale i tak sporo. Budziły się wszystkie po kolei i leciały na śniadanie, pozdrawiając się wesołymi krzykami.





Poniższe zdjęcie to moim zdaniem prawdziwa esencja Biebrzy. Delikatne światło świtu, lekka mgiełka na horyzoncie i ptaki, ptaki, ptaki!



Ten cudowny spektakl trwał może 20 minut, dopóki słońce nie wygrało walki z chmurami. Wtedy w jednym momencie świat stał się intensywnie złoty. Uwielbiam ten moment! Czuje się wtedy w duszy niesamowity spokój i jedność z naturą, a jednocześnie promienie słońca napełniają człowieka niesamowitą energią do życia.



Natomiast tutaj urzekło mnie absolutnie to drzewo. Jest tak niesamowicie... bagienne! Tak, jakby ktoś wyrwał ten kadr z filmu fantasy, tak, jakby zza niego miał się wyłonić zaraz Geralt z Rivii, a miejscowość za naszymi plecami to nie Pluty, a tak na prawdę Wyzima...




To był przepiękny spektakl Natury. Lekko jeszcze śpiące spakowałyśmy wszystkie swoje bagaże do auta i pojechałyśmy na śniadanie na Strękową Górę. Stąd już obserwowałyśmy przepiękne (chyba nadużywam tego słowa... Ale co zrobić jak tam wszystko jest przepiękne?) meandry Narwii.





Jedząc tam śniadanie i wpatrując się w latające radośnie gąsiorki i kuropatwy biegające po polu, osiągnęłam umysłową nirwanę. Byłam esencją spokoju, który panował wokół i czułam się tak zrelaksowana i szczęśliwa, jak chyba nigdy wcześniej w życiu... Nie trzeba było słów.

A potem? Potem jeszcze szybki, ostatni wypad na Długą Lukę. I ten chyba również zapamiętam na długo. Byłyśmy tam same. Przeszłyśmy pomostem z deseczek na platformę na środku bagna i zaległyśmy szczęśliwe na ustawionych tam ławkach. Jakże cudownie było leżeć i wygrzewać się we wczesnowiosennym słonku, słuchając ptasich śpiewów! I mieć tę świadomość, że wszystko zależy od nas, że możemy tam tak leżeć nawet i do wieczora, aż nam się nie znudzi i możemy całym sobą wczuć się w to, co dzieje się wkoło... To było absolutnie niesamowite.





Wracając stamtąd, czułam się szczęśliwa jak dziecko. Po raz pierwszy nie liczyło się nic oprócz tego, co dzieje się tu i teraz. Przyszłość i przeszłość były nieistotne, istotne było tylko słońce i życie wokół.
Ten wyjazd był najlepszą rzeczą, jaką mogłam dla siebie zrobić. Naładowałam baterie, oczyściłam się ze wszystkich złych emocji, wzięłam głęboki oddech od studiów i życia. Wracać było żal, bardzo żal.
Łącznie udało mi się zobaczyć 14 nowych dla mnie gatunków ptaków (świergotek łąkowy, podróżniczek, myszołów włochaty, orlik krzykilwy, krwawodziób, kszyk, cyranka, cyraneczka, głowiekna, kuropatwa, rycyk, szlamnik, potrzos i batalion) co jak na tak krótki okres czasu jest ilością dla mnie niesamowitą.

No i co, i wróciłyśmy do miasta... Chyba nikogo nie zdziwi jeśli napiszę, że ogrom bodźców i miejskiego hałasu był jak cios w głowę? Za dużo ludzi, za dużo spalin, za dużo budynków... I kolokwia, i konieczność zorganizowania sobie życia na nowo, i miliony nikomu niepotrzebnych maili, powiadomień na fejsbuku, miliony niecierpiących zwłoki pytań od znajomych... ech.
To, co się ze mną teraz dzieje koleżanka określiła mianem Post-Biebrza Fever. W dodatku o przebiegu złośliwo-przewlekłym. I chyba ma rację. Minęło pół miesiąca a ja wciąż tylko bym szła i szła przed siebie, byle dalej od Olsztyna. I skupić się nie idzie, i tylko ptaki i wiatr w głowie. I dopiero teraz w pełni zrozumiałam, jak wielkim uzależnieniem stał się dla mnie las i dzika przyroda. Z różnych przyczyn nie mogłam przez ponad tydzień postawić nawet stopy w lesie - efekt to typowy zespół odstawienny: agresja, nerwowość, brak skupienia, podjadanie słodyczy po kątach, normalnie jakbym co najmniej odstawiła nikotynę albo i większe świństwa. Na szczęście ptaszenie to (jeszcze) nie jest substancja zakazana, więc da się jeszcze jakoś ten głód endorfin zaspokoić!

Ale jedno wiem na pewno - biebrznięta zostanę do końca życia i jeden dzień dłużej!

10 komentarzy:

  1. Wrócisz tam, oj wrócisz! Biebrza wciąga, jak bagno:)My tam jeździmy, kiedy tylko się da i kiedy się nie da (to dotyczy zwłaszcza gŁosia z bagien). To jest takie najpozytywniejsze uzależnienie, jakie znamy i jakie chcemy znać:)

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Lepiej w tą stronę, niż w jakąkolwiek inną ;)

      Usuń
  2. To jest chyba kwestia pozytywnej jonizacji i takie tam.
    Atawistyczna tęsknota to nie uzależnienie.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. Uzależnienie od podżerania w nocy też można nazwać atawistyczną tęsknotą do pełnego żołądka :D

      Usuń
  3. Nic tyko szybko kończyć studia i jechać tam. Założyć lecznicę dla ptaków, wtopić się w Podlasie i zostać tam na zawsze. Piękne zdjęcia szczególnie to złoto-rudo-czerwone.

    OdpowiedzUsuń
    Odpowiedzi
    1. No, jakby mi tam ktoś jeszcze dowoził jedzenie żebym z głodu nie umarła lecząc te dzikie ptaki, to plan mógłby się udać ;) Chyba że przerzuciłabym się na dietę zbieracko-łowiecką.

      Usuń
  4. Pięknie.... a nawet więcej niż pięknie, zachwycająco!

    ps. kolory nieba na pierwszym zdjęciu jakby nie z tego świata... :)

    OdpowiedzUsuń