Wczoraj zatem wybrałam się w poszukiwaniu punktu na mapie, który mnie zainteresował. Otóż chodzi o pozostałość po wsi Zofijówka. Na mapach Google wyglądało to po prostu jak kępa krzaczorów, ale nazwa była na tyle urokliwa, że długo się nie zastanawiałam. A że pogoda wyjątkowo dopisała, było cieplutko, to i szło się bardzo raźnie.
Widoki - przednie!
Niestety, całkowitej sielanki nie było. Najpierw, idąc jakimiś chaszczami, zobaczyłam ślady krwi, zapewne sprzed dni kilku, bo przykryte były cienką warstwą lodu. Tu parę kropel, tam kolejnych kilkanaście, wyraźny sznur, a wokół tylko sarnie ślady. Pewnie postrzałek... Mam cichą nadzieję, że komuś się chciało ruszyć 4 litery i dobić, a nie że sarna musiała sama konać w męczarniach, albo i do teraz biega z przestrzeloną nogą na przykład...
A potem wyszłam z lasu na rozległe pola. Przestrzeń przepiękna, skrzypiący śnieg pod nogami, kryształki lodu zdobiące rośliny i znów - z lewej słyszę strzały, po chwili z prawej też. Idę polami, mijając kolejne ambony i sama czuję się, jak taka zwierzyna. I tylko patrzę w okna ambon, czy nikt mi się z góry nie przygląda, i modlę się, żeby czyjaś kula nie poleciała za daleko i żebym wróciła żywa z te wyprawy...
Do Zofijówki dotarłam, zjadłam śniadanko siedząc na bardzo starej wierzbie i przyglądając się ruinom budowli. Nawet mój mózg, kompletny ignorant jeśli chodzi o historię, zastanawiał się, kto tam mieszkał, kto żył... Internet za wiele nie mówi. Ale jak mój mózg się uprze, to znajdzie informacje. Trzeba wykorzystać ten moment, może własnie tutaj następuje przełamanie mojej szkolnej odrazy do nauki historii? Byłoby miło...
C.D.N!