środa, 30 listopada 2016

Przeprosiny z lasem i nie tylko!

Wstawiam dopiero dziś zdjęcia z weekendu - niestety do tej pory byłam bardzo zaabsorbowana kolokwiami i innymi dziwnymi rzeczami ;) Zdjęcia z niedzielnego, bardzo krótkiego (godzinna pętelka! Tylko!)( To kompromis między stwierdzeniem "muszę do lasu" a "muszę się uczyć") ( Ale tak serio, wejść na godzinę do lasu to jak iść na stołówkę i zjeść tylko ziemniaki...)
Anyway, zaparkowałam kawałek dalej niż zwykle. Bardzo urokliwy kawałek lasu, z kilkoma pięknymi drzewami, połamanymi i porośniętymi porostami. Nie zapędzałam się daleko, właściwie to trzymałam się kurczowo ścieżki, bo jakbym wsiąkła to na godzinie by się nie skończyło, ale i tak znalazłam piękne, stare drzewo. (Dobra, trudno nie było, rośnie tuż obok parkingu...ale jest piękne!)




Klimatem przypomina trochę starą Wierzbę z Pocahontas. Ale może tylko mi się tak wydaje teraz, skoro siedzę i oglądam po kolei stare bajki Disneya :)

A kawałek dalej urzekły mnie mchy. Swoją drogą ciekawa jestem, cóż to za gatunek, tak rozgałęzionych mchów chyba jeszcze nie widziałam.



W lesie było wszystko, i mój ulubiony chaos, i szarości, przecinające się wszędzie linie. Uwielbiam las bez liści, jest o wiele bardziej plastyczny, graficzny, dużo bardziej... dziki?



A kawałek dalej walczyło ze sobą Słońce i mgła. Zza chmur wychodziły ostre promienie, które rozganiały miękkie szarości, niczym matka, która rozsuwa rano zasłony w pokoju dziecka i każe wstawać, bo dzień!

Dobra, wiem, przesadzam z malowniczymi z porównaniami, pretendującymi niemalże do porównań homeryckich...





Aaaach, ten chaos, nieład, nieuporządkowanie, mrrrr <3




A chaos nie tylko w ich postawie był, ale też w głowach! Bo jakże inaczej określić czyn ów można, kiedy to drzewo przebiegłym się staje, i miast całe listowie na kasztanowo zabarwić, to garść zielonym zostawia?!? Bo ni to wiosna, ni to jesień, zdecydować się nie można.



I moje ulubione, kuliste pleśnie! Trochę jak efekt bokeh dla bardzo początkujących fotografów, od razu wbudowane w drzewa :)



A na koniec... Taaakkk...
Nadszedł ten moment w życiu mym, że coś w moim środku upomniało się o siebie.
(I nie, to nie był tasiemiec!)
Więc wyciągnęłam z szuflady zakurzone bardzo kredki,  zakurzony bardzo kawałek papieru i pobawiłam się trochę z mysikrólikiem.
To nie jest to, zupełnie nie to, co robiłam kiedyś. Ale czego się spodziewać po ponad 5-letniej przerwie!
Szczerze mówiąc nie mam zielonego pojęcia, jak mogłam ot tak, rzucić te długie lata rysowania, zupełnie w kąt. Bo nie było czasu, chęci, bo bałam się braku doskonałości więc po co robić cokolwiek... Trochę to głupie, wręcz bardzo, więc całkiem zgnuśniałam. Ręka już średnio pamięta jak to się robi, stawia opór, ale w sumie teraz nie bardzo ma to znaczenie. Po prostu dotarłam do momentu, w którym albo do tego wszystkiego wrócę, albo znormalnieję do końca, czego bardzo nie chcę.
Co ważne, znów dowiedziałam się, jak to jest wpaść w, jak to nazywam, "twórczy trans". Kiedy to siedzisz z kredką/ołówkiem w ręku, pochylony nad za niskim stołem i rysujesz bez przerwy 2-3 godziny, bo nie jesteś w stanie przerwać, taką sprawia to frajdę, specjalnie każdą kreskę rysujesz wolniej i dokładniej, z rozmysłem, żeby przyjemność trwała dłużej, a jednocześnie coś w tobie gna do przodu, bo chce zobaczyć efekt końcowy. I rysujesz, zapominasz o całym świecie, a budzi cię zazwyczaj wystarczająco silny ból pleców. I nagle spostrzegasz, że właściwie jest już 23, a nie 21, a ty jesteś szczęśliwy jak dziecko i najmniej na świecie chce ci się spać. Więc... zmieniasz pozycję i rysujesz dalej ;)
To niżej to dopiero marny początek, w sumie wstawiam go głównie dlatego, żeby mieć mobilizację i punkt odniesienia, kiedy moja ręka wróci do dawnej sprawności :) Zdjęcie też niestety trochę przekłamuje... Ale proszę, trzymacie kciuki, żebym chociaż raz dziennie porysowała te 15-30 minut. To będzie prawie tak samo trudne jak wejście do lasu na godzinę albo zjedzenie samych ziemniaków, ale może damy radę :)




piątek, 25 listopada 2016

Myśli jak dzikie konie

Ostatnimi czasy chwytam się tych miejskich skrawków przyrody jak tonący brzytwy. Jedne terminy gonią drugie, nie mogę sobie pozwolić na wyjazd za miasto, bo najczęściej mam pół lub najwyżej godzinę przerwy na regenerację. A wiem, że gdybym do tego lasu poszła na jedyne pół godziny, to wyszłabym po czterech. To jest pewnik absolutny, sprawdzony wielokrotnie doświadczalnie :)

Wychodzę więc połazić po Jarotach, popatrzeć na kaczki na stawie, poczytać mewie obrączki nad jeziorem Kortowskim, pogapić się na sroki, kawki i kwiczołki. Dosyć wcześnie zaliczyłam tegoroczne jemiołuszki, pierwsze stadko ok 40 osobników widziałam 2 tygodnie temu, drugie, trochę mniejsze, w ten poniedziałek. Do tego doszło, że zaczynam rozpoznawać poszczególne gołębie z mojego osiedla i znam z grubsza ich rozkład dnia... A kiedy już tak chodzę i daję odparować moim przegrzanym zwojom mózgowym, to przez moją głowę przetaczają się różne dziwne myśli. Zachowują się wtedy jak konie, z których ktoś w końcu zdjął uprząż i wypuścił na pastwisko.

I tak właśnie nieśmiałe podśpiewywania kosów "pod nosem", dały pretekst do myślenia o muzyce. Jakiż umysł ludzki jest dziwny, że jest w stanie zapamiętać bardzo długie sekwencje dźwięków w przeróżnych utworach! I nie tylko same dźwięki i ich tonację, ale też tempo, wszelkie przyspieszenia, zwolnienia, a także dokładnie tonację głosu piosenkarza... Na dodatek jest w stanie wychwycić w cudzych wykonaniach znanych utworów każde potknięcie, każde spóźnienie z danym dźwiękiem o ćwierć sekundy, każde przeciągnięcia, inną tonację (mimo że ktoś śpiewa zupełnie inną barwą głosu, to nadal jesteśmy w stanie powiedzieć, ze zaśpiewał za nisko lub za wysoko!). Zapamiętujemy idealnie melodię, jesteśmy w stanie zanucić coś czasami już po pierwszym przesłuchaniu, ale jedyne co mnie zastanawia, to dlaczego nasz mózg nie działa tak samo w stosunku do słów?  Przecież to też dźwięk. To tak samo rozkład rytmów, tonacji i danych dźwięków, które w melodii tak łatwo zapamiętać... Ech, moja wiedza neurologiczna jest gorzej niż mierna, ale ciekawa jestem, czy ktoś zna już odpowiedź na to pytanie? Jest to interesująca właściwość mózgu, ale dla mnie akurat lekko uciążliwa. Do tego stopnia, że chodzenie na koncerty zawsze wiąże się z pewnym stopniem frustracji - głównie dlatego, że artysta nigdy nie zaśpiewa swojego utworu identycznie jak na płycie, a to doprowadza mnie do pasji :D I tylko siedzę i myślę "za wolno, za szybko, spóźniłeś się z dźwiękiem!", już nie mówiąc o cudzych wykonaniach. Czy to kolejny objaw mojej domniemanej nerwicy natręctw? :D

A, i jeszcze zaczęłam zazdrościć tym wszystkim miejskim ptakom, którym tak się przyglądam. Zazdroszczę im wolności i tego, że mogą zrobić wszystko, często bez konsekwencji. Mogą wywrócić śmietnik, przekopać komuś grządkę w poszukiwaniu jedzenia, ukraść wstążkę, przewrócić grabie, pobujać się na rynnie, pobawić się niechcianym parasolem, pociągnąć psa za ogon i zrobić milion innych rzeczy, które na sucho uchodzą jeszcze tylko dzieciom (no chyba, że mama patrzy i dostaną lanie). I nikt im nic nie zrobi! Tymczasem my żyjemy w świecie zakazów i nakazów, tego co wypada robić i czego nie wypada. A jeśli ktoś już odstaje od wzoru statystycznego polaka, wówczas jest uważany za człowieka dzikiego, niezrównoważonego, nienormalnego, choć myślę, że często szczęśliwszego niż cała reszta.

Dziękuję za uwagę, miłego wieczoru :)


poniedziałek, 14 listopada 2016

Obudził mnie Księżyc...

...zarówno dosłownie, jak i w przenośni. Uch, umarłam dla świata na dłuższy okres, nie było mnie dla lasu, dla ludzi, dla własnych pasji. Jesień mnie zmogła, potem zmogły mnie choroby moich zwierząt, potem moje własne (których przyczyną był oczywiście stres i zabieganie, cóżby innego.) Aparat w rękę chwyciłam dziś po raz pierwszy od...długiego czasu.
Bo obudził mnie o 3.30 Księżyc, zaglądając w okno i świecąc tak, że mój biedny mózg pomyślał, iż to już rano, i że trzeba wstawać na uczelnię, przedsięwziąć te wszystkie skomplikowane poranne czynności, nakarmić kota, myszy, siebie i bóg wie co jeszcze... po czym spojrzawszy nieco bardziej trzeźwym okiem za okno, potem na zegarek, doznałam pewnego dysonansu poznawczego :) Ale skoro już prawie że wstałam i oswoiłam się z myślą o tym, że czynność ta jest nieuchronną konsekwencją otworzenia oczu, to wygrzebałam aparat, wywracając jednocześnie doniczkę z kwiatkiem na ziemię i tłumacząc kotu, że nie, wcale nie jest już rano i wcale to nie jest dobra pora na śniadanie...
I o, wyszło takie cuś. Trochę przywodzi na myśl sąd ostateczny...




Coraz bardziej zaczynam doceniać ziarno w fotografii, zwłaszcza takiej, gdzie główną treścią jest barwa i kształt. Nie jest to co prawda takie ładne ziarno jak w fotografii analogowej, ale też nadaje malarskiej plastyczności i faktury płótna fotografiom. Tak myślę.

Anyway, Księżyc obudził mnie też pod względem artystyczno-fotograficzno-wyjściowym. Może znów uda mi się sięgnąć po aparat... Jak tylko wyjdę spod kołdry bez gorączki ;)