niedziela, 6 marca 2016

Las jest kobietą.

Króciutki w domyśle wypad z rana znów skończył się czterema godzinami w terenie. Postanowiłam zwiedzić głębiej obszar z postu niżej, ale i tym razem zwierzyny brak. Pomijając oczywiście ptaki - komplet sikorkowo - kowalikowy obecny, 3 mysikróliki (uwielbiam te cudeńka! A teraz wyobraźcie sobie, że mysik złamię nóżkę, która jest grubości połowy zapałki, albo i mniej. A pomóc trzeba. Jaki jest najlepszy i najlżejszy "gips" dla takiego maluszka? Dutka pióra! Sprawdzone w praktyce, działa :) ). Kruków co nie miara, parę kormoranów, gągoł, śpiewające trznadle, drozdy śpiewaki, dzwońce... I oczywiście wszechobecny klangor żurawi, który towarzyszył mi przez większość wyprawy.



Śladów zwierząt wszędzie pełno, odchody, sierść, rozkopane bagienka, ale najbardziej rozczulił mnie pewien konar, leżący na trasie przemarszu jeleni - nie wszystkie podnosiły nogi wystarczająco wysoko, więc i na konarze pełno było zarysowań od racic :)
W pewnym momencie przeleciały tuż nade mną 3 żurawie i skierowały się na pobliskie podmokłe tereny. W mej głowie zaświtała myśl, że może fajnie byłoby po cichu podejść ptaszyska i zrobić im parę dokumentacyjnych zdjęć. Teren, w który mnie zaciągnęły, był piękny! Ach, te brzozy! Został niestety po nich tylko szkielet lasu, ale za to jaki piękny...






Niestety, nie podołałam tym mokradłom. Przeceniłam swoje możliwości i nieprzemakalność moich butów, wiec po chwili miałam bagno w skarpetkach, a dalej było jeszcze gorzej. Dałam więc sobie spokój i obiecawszy, że wrócę tutaj w porządnych kaloszach, zawróciłam. Pokonałam kilkanaście metrów, wyszłam z bagna, i las w tym momencie chyba się obraził. Żurawie z krzykiem odleciały. Parę kruków mnie okrzyczało i poleciało dalej, na niebie zobaczyłam jeszcze parę czapli siwych. I zaległa cisza. Wszystkie sikory gdzieś znikły, nie odezwała się żadna sójka, wszystko przestało śpiewać. Atmosfera stała się bardzo ciężka, i poczułam, że chyba nie jestem tu już mile widziana. Wszystko zmieniło się dosłownie w ułamku sekundy, tak jakby las strzelił najnormalniejszego w świecie, kobiecego focha.
Cóż miałam więc zrobić - w tył zwrot i wracamy do auta. Śledzona już mniej przyjaznymi oczami drzew, które umyślnie podkładały mi konary pod nogi. I weź tu człowieku zrozum, o co takiej jednej brzozie z drugą sosną chodzi...


Edit. Przyleciał mój zaokienny grzywacz! Znaczy wiosna :)

piątek, 4 marca 2016

Zapach jelenia

Nareszcie udało mi się wyrwać gdzieś na wypad, w nowe dla mnie tereny. Pojechałam odkryć inny kawałek Puszczy Napiwodzko-Ramuckiej, jak się okazało-strzał w dziesiątkę. Może dlatego, że nie szukałam niczego szczególnego... Pojechałam tak właściwie po to, żeby zwolnić, odetchnąć, poczuć las wszystkimi zmysłami, uspokoić myśli. Uwielbiam siedzieć między drzewami na pniu i wciąż na nowo odczuwać więź z Naturą, napawać się tym spokojem i ciszą. Nie oczekiwałam niczego, więc może dlatego las dał mi z siebie tak wiele. Kiedy zboczyłam z głównej drogi, trafiłam na przepiękne częściowo brzozowe zagajniki, takie, jakie lubię najbardziej.



Byłam na prawdę oczarowana i czułam, ze powoli wchodzę w zupełnie inny świat. Gdzieś koło mnie śpiewał drozd śpiewak, przeleciał nade mną pierwszy w tym roku skowronek, słychać było sikory, a ja wędrowałam coraz dalej.


Sądząc po zwiększającej się liczbie jelenich odchodów, powoli wchodziłam w ich królestwo. Ileż ich tam musi żyć! Mocno wydeptane ścieżki, gdzieniegdzie kępki jeleniej lub dziczej sierści, mnóstwo odcisków racic.


W pewnym momencie weszłam między świerki, gdzie najprawdopodobniej jest mały ruch powietrza - poczułam, chyba pierwszy raz w swoim życiu, intensywny jeleni zapach. Przez chwilę mogłam się poczuć jak pies myśliwski, który tropi zwierzynę na węch!
Idąc dalej, marzyłam o tym, żeby za którymś drzewem zobaczyć ich sylwetki. Szłam cicho, omijając wszelkie gałęzie (co chyba mi się udawało, skoro nawet sójki się nie zorientowały, że idę, aż do ostatniego momentu. Przedtem mogłam sobie posłuchać ich sójkowego koncertu, składającego się z głosu myszołowa, czajki i innych niezidentyfikowanych treli). Niestety, nic z tego. Jeśli jelenie tu były, to poszły dalej. Ale mogłam do woli napatrzeć się na ich często używane bagienka, znalazłam nawet jeden mały jeleni fragment poroża, ułamany z góry, prawdopodobnie od młodego osobnika.












Poniższe zdjęcie czarno-białe. Picasa się zawiesiła i uparcie zmieniała mu kolorystykę, więc się nie kłóciłam ;) Może tak jest i lepiej...


Myślę, że las czuje, w jakim nastroju jest człowiek przezeń idący. Szłam z zachwytem, uśmiechając się od ucha do ucha, ale i z wielkim szacunkiem do pokazywanego mi piękna. I im bardziej wtapiałam się duszą w las, tym mniej bały się mnie zwierzęta i tym bardziej wychodziły mi naprzeciw. Stadko siedmiu kruków, które nie okrzyczało mnie z powietrza, ale wesoło baraszkowało w powietrzu, duże stado czyży, które siadały na gałęziach koło mnie w odległości bliższej, niż zazwyczaj. No i sikory... One są zawsze blisko, zawsze w tych radosnych stadkach, ale tylko czasami podlatują tak blisko jak dziś. Kiedy się nie spieszę, kiedy mam odpowiedni stan umysłu, te puchate kulki zbliżają na wyciągnięcie ręki i ciekawie się przyglądają. Zagadują. A ja odpowiadam :) Wydłubują coś spod kory tuż koło mnie, wcale nie przejmując się moją obecnością. A i z sójką pogadałam sobie po myszakowatemu, ta zresztą też podleciała na odległość 2-3 metrów i ciekawie się przyglądała. To wszystko sprawiło, że poczułam się na prawdę zaakceptowana jako fragment tego lasu. I to było najpiękniejsze.







I na koniec jedno nietypowe zdjęcie kruków. Technicznie okropne, właściwie nie ma w nim nic, ale... Podoba mi się co prześwietlenie zrobiło z ich sylwetkami, wyglądają jak jakieś wydrzyki :)